“Prezent” od teściowej, który zniszczył naszą pierwszą euforia
Marek i Wioletta wyprawili huczne wesele. Przyjęcie odbyło się w eleganckiej restauracji, na którą zaprosili sześćdziesięciu gości. Wszystko szło jak z płatka: uśmiechnięte twarze, wzruszające tosty, gorąca muzyka. Zdawało się, iż przed młodymi otwiera się tylko pasmo szczęścia. I właśnie wtedy, gdy zabawa sięgnęła zenitu, nadszedł moment wręczania prezentów.
Pierwsi podeszli rodzice Marka. Elżbieta Januszewska, jego matka, z dumą wzięła mikrofon i zaczęła przemowę:
— Ponieważ mamy syna, prawdziwego mężczyznę, który powinien sam zadbać o rodzinę, postanowiliśmy jednak pomóc i podarować wam mieszkanie! Oto klucze! Niech wam służy!
Sala eksplodowała brawami. Wszyscy byli oszołomieni hojnością rodziców pana młodego. Elżbieta z godnością wręczyła synowi pęk kluczy z breloczkiem, na którym wygrawerowany był adres nowego lokum.
Marek wziął klucze, spojrzał na brelok – i aż usta mu się otwarły ze zdumienia.
Wydawało się, iż wszystko układa się idealnie. Pieniądze na wesele były, suknia wybrana, garnitur kupiony, sala wynajęta. Rodzice obojga młodych żyli w zgodzie, teściowa na pierwszy rzut oka wydawała się miłą kobietą, a matka Wioli – skromną i ciepłą.
Ale euforia z prezentu rychło przygasła, gdy odkryli pewien szczegół: mieszkanie, które im przekazano, znajdowało się dosłownie za ścianą od rodziców Marka. Łączył je wspólny przedpokój i balkony, oddzielone jedynie cienką przepierzeniem.
Elżbieta promieniała z zachwytu:
— Gdy tylko dowiedziałam się, iż sąsiedzi sprzedają, od razu postanowiłam je kupić! Przecież to wygodne – blisko, a jednak oddzielnie. Jak jedna wielka rodzina!
Wioleta, słysząc to, poczuła, jak coś zimnego ściska jej serce. euforia z nowego domu stopniała w fali niepokoju.
Pierwsze problemy zaczęły się zaraz po powrocie z podróży poślubnej. Wczesnym rankiem do ich mieszkania bez pukania weszła teściowa, niosąc talerz placków ziemniaczanych.
— Wstawajcie, śniadanie gotowe! — oznajmiła radośnie, zaglądając prosto do sypialni.
— Mamo, śpimy, mamy jeszcze wolne. Jak pani weszła?
— Drzwi były otwarte. Wystarczy wspólny zamek w przedpokoju.
Marek, niewybudzony, ledwo co rozumiał, ale Wioletta czuła narastający w niej bunt. Teściowa stała się natrętną gościłką: przychodziła kilka razy dziennie bez zapowiedzi, często choćby nie pukając.
— Placki stygną! — przypominała. — Zupę wam przyniosłam! Będziecie się tak wylegiwać ca dzień…
Za każdym razem Wioletta grzecznie tłumaczyła, iż sobie poradzą, ale Elżbieta jakby nie słyszała.
Za trzecim razem tego samego ranka Wioletta straciła cierpliwość: zatrzasnęła drzwi przed teściową i zasunęła łańcuch.
Elżbieta z drugiej strony próbowała przekonywać:
— Po co ten łańcuch? Przecież jesteśmy rodziną!
Wioleta w duchu pomyślała: „Rodzina to nie znaczy bez granic.”
Gdy wieczorem wrócili z zakupów, zastali teściową przy swoich szafkach kuchennych.
— Sprawdzam, co kupiliście — oznajmiła rzeczowo. — Ta herbata do niczego. I ciastka jakieś suche…
Marek zacisnął pięści:
— Mamo, koniec. Jesteśmy dorośli, damy sobie radę.
— Przecież jestem dobra! — załamała ręce Elżbieta.
— Proszę, szanuj naszą prywatność.
Teściowa wyszła, ale obiecała wrócić następnego ranka.
Następnego dnia Wiolę obudziło walenie w drzwi balkonowe.
— Czemu się zamykacie? Przecież wam ufam! Otwierajcie!
Marek ledwo powstrzymał się od ostrych słów:
— Mamo, błagam, uszanuj nasz dom. Potrzebujemy przestrzeni.
Ale Elżbieta nie słuchała. Dla niej to była tylko troska.
Wkrótce zaczęła nalegać:
— Dawajcie pieniądze! Pojedziemy razem wybrać wam samochód! Ja wszystko ogarnę!
— Zmieniliśmy zdanie — spokojnie odparł Marek. — Pieniądze poszły na coś innego.
— Na co?! — zaniepokoiła się matka.
— Kupiliśmy własne mieszkanie. niedługo się wyprowadzamy.
— Jak to?! A mój prezent?!
— Dzięki, mamo, ale nie chcemy żyć pod twoją kontrolą.
W oczach Elżbiety błysnęła obraza. ale Marek pozostał niewzruszony.
Tak naprawdę przyspieszyła ich decyzja pomoc matki Wioli. Ta otrzymała spadek i hojnie podzieliła się z córką – jako dodatkowym prezentem ślubnym.
Młodzi gwałtownie znaleźli przytulne mieszkanie w innej dzielnicy miasta, wzięli kredyt i zaczęli urządzać swoje gniazdo.
Marek i Wioletta zrozumieli: żaden najdroższy prezent nie jest wart utraty spokoju i wolności.
Gdy w dniu wyprowadzki Elżbieta stała w progu i próbowała oskarżyć ich o zdradę, Marek powiedział tylko:
— Kochamy cię, mamo. Ale chcemy budować własne życie. Bez codziennych wizyt. Bez kontroli. Bez ingerencji.
I odeszli, zostawiając za sobą to “podarowane” mieszkanie i życie, w którym ich szczęście zostałoby uduszone nadopiekuńczością.