Prezent teściowej na ślub: kiedy lepiej byłoby nic nie dawać

polregion.pl 1 miesiąc temu

Dzisiaj znów wracam myślami do naszego wesela i tego, jak wiele nauczyło mnie o ludziach. A zwłaszcza o teściowej…

Kaja i Marek szykowali się do ślubu. Gdy wesele było już w pełni, prowadzący ogłosił czas na prezenty. Pierwsi podeszli rodzice panny młodej, a zaraz po nich moja teściowa, Barbara Stanisławówna, z wielkim pudełkiem obwiązanym jaskrawoniebieską wstążką.

— Ojej! Ciekawe, co tam jest? — szepnęłam podekscytowana Markowi.

— Nie mam pojęcia. Mama trzymała to w tajemnicy — odparł zakłopotany.

Postanowiliśmy rozpakować prezenty dopiero następnego dnia, gdy opadnie weselny kurz. Kaja nalegała, żeby zacząć od pudełka od teściowej. Gdy rozwiązałam wstążkę i zdjęliśmy pokrywkę, oniemieliśmy.

Zauważyłam u Marka pewną dziwną cechę: nigdy nie brał niczego bez pozwolenia, choćby drobiazgu.

— Mogę zjeść ostatniego cukierka? — pytał nieśmiało, patrząc na wazonik z jednym lizakiem.

— Przecież nie musisz pytać! — dziwiłam się.

— Przywykłem — odpowiadał z zawstydzonym uśmiechem.

Dopiero po paru miesiącach zrozumiałam, skąd ta dziwna nieśmiałość.

Pewnego dnia Marek zaprosił mnie na obiad do rodziców — Barbary Stanisławówny i Janusza. Początkowo teściowa wydała się serdeczna, ale pierwsze wrażenie rozwiało się, gdy usiedliśmy do stołu.

Na talerzach pojawiły się po dwie łyżki ziemniaków i malutki kotlet schabowy. Marek gwałtownie zjadł i cicho poprosił o dokładkę.

— Znowu żresz jak smok! Ciebie nie da się wyżywić! — krzyknęła Barbara, wprawiając mnie w osłupienie.

Gdy o dokładkę poprosił Janusz, teściowa z uśmiechem nałożyła mu pełny talerz. Ja ledwo przełknęłam swój obiad, zdumiona jawną niechęcią do własnego syna.

Przy planowaniu wesela Barbara pokazała się jeszcze wyraźniej. Krytykowała wszystko: pierścionki, restaurację, menu.

— Po co tyle wydawać?! Mogliście znaleźć coś tańszego! — mówiła z wyrzutem.

W końcu nie wytrzymałam.

— To nasze pieniądze i nasza decyzja! — odparłam ostro.

Urażona Barbara przestała dzwonić, a choćby zagroziła, iż nie przyjdzie na wesele.

Dwa dni przed ślubem Janusz sam przyjechał do nas.

— Synu, pomóż mi z prezentem — poprosił, prowadząc Marka do samochodu.

Okazało się, iż sam kupił nam pralkę — żeby uniezależnić nas od kaprysów żony. Wyznał, iż pokłócił się z Barbarą, bo uznała choćby prezent dla syna za zbyt drogi.

W dzień ślubu teściowa jednak się pojawiła — w eleganckiej sukni, taksówką. Zachowywała się grzecznie, wręczyła pudełko z niebieską kokardą, po czym zniknęła w tłumie gości.

Następnego ranka z niecierpliwością rozpakowaliśmy prezent. Euforia gwałtownie zamieniła się w rozczarowanie.

— Ręczniki? — wyjęłam pierwszy, niewierząc własnym oczom.

— I skarpetki — westchnął Marek, podnosząc dwie pary frotowych skarpet. — Ojciec miał rację… Mama dała pierwsze lepsze, co znalazła. Szkoda, iż w ogóle przyniosła ten prezent.

Ale to nie był koniec. Kilka dni później Barbara zadzwoniła do syna, by… wypytać o inne prezenty.

— No to mów! Co dała teściowa? A wujek Jacek? A koleżanki Kai? — dopytywała.

Nie chcąc rozmawiać o prezentach, Marek odpowiedział krótko:

— Mamo, to nie twoja sprawa. Jesteśmy z Kają zadowoleni.

I po raz pierwszy w życiu odłożył słuchawkę bez poczucia winy.

Życie uczy jednego: dobroci nie mierzy się ceną prezentu. Ale szacunek, jak i miłość, widać w drobiazgach. A tych Barbarze Stanisławównie… zabrakło.

Idź do oryginalnego materiału