Przyjaciółka wywołująca ciarki: historia przerażającej przyjaźni

newsempire24.com 1 dzień temu

Zawsze byłam osobą zamkniętą w sobie, wolącą samotność od hałaśliwego towarzystwa. Po ślubie poczułam, iż w mężu znalazłam wszystko to, czego brakowało mi wcześniej — ciepło, zrozumienie i wsparcie. Było nam dobrze w naszym małym, bezpiecznym światku. Przyjaźnie miałam rzadkie, ale mocne — z dwiema kobietami, które mieszkały w innych miastach. Dzwoniłyśmy czasem, pisałyśmy do siebie. To było właśnie to — nieczęste, ale szczere. I w zupełności mi wystarczało.

Ale była jeszcze ona. Kinga.

Nie potrafię choćby powiedzieć, jak się w moim życiu pojawiła. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Najpierw wszystko wydawało się niewinne — życzenia na święta, niespodziewana pomoc, troska. Kinga wplotła się w moje życie tak naturalnie, iż nie sposób było tego zerwać. Wszystko wydawało się takie miłe. Aż w końcu zrozumiałam — nie jesteśmy z tej samej bajki. Należała do innego świata, a jej poufałość w towarzystwie moich przyjaciół i kolegów z pracy często przyprawiała mnie o rumieńce. Po jej “żartach” zapadała cisza, którą musiałam gwałtownie zagłuszać śmiechem lub słowami. Zawsze tłumaczyłam ją tymi samymi słowami: “Kinga ma dobre serce. Nie oceniajcie po zachowaniu.”

Czuła, kiedy miałam gości i pojawiała się zawsze wtedy. Bez zaproszenia. Z butelką szampana w dłoni. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których taki trunek był nie do przyjęcia. I za każdym razem — toast. Długi, patetyczny, w którym przedstawiała mnie niemal jak świętą: “…ja i Agnieszka, choć nie jedna matka nas rodziła, to jak chleb z jednego zaczynu…” Wstyd, zażenowanie, obrzydzenie.

Mąż jej nie znosił. Uważał, iż pozwalam sobą manipulować, bo brakuje mi silnej woli. Odpowiadał na jej tyrady równie przesadnymi komplementami, po czym znikał, zostawiając mnie samą w tym “teatrze absurdu”. Często kłóciliśmy się przez Kingę. Ja oskarżałam go o snobizm, on mnie — o ślepotę.

Ale przejdźmy do sedna. Kinga była w moim życiu przez dwanaście lat. I przez te lata nie wydarzyło się nic naprawdę złego. Aż do pewnego momentu.

Na moje urodziny podarowała mi piękną bieliznę z nylonu. Po pierwszym dniu noszenia całe moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza — alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze nie wiązałam tego z Kingą.

Po kilku miesiącach moje lekko falowane włosy stały się kręcone jak u cyganki. Plątały się, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę — też prezent od Kingi. Włosy zaczęły wracać do normy.

Później zniknęła spora suma z portfela. Tego samego, który dostałam od niej na Dzień Kobiet. Mąż wtedy rzucił pierwszy raz: “Kto inny mógłby wybrać taki paskudny portfel?”.

Moja córka Ola źle się czuła po każdej wizycie Kingi. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: “Olę od Kingi wymiotuje”. Śmiałam się. Na próżno.

Nasz kot, Mruczek, żył z nami siedem lat — spokojny, wykastrowany, flegmatyczny. Pewnego razu nie było nas dwa dni. Kinga, oferując pomoc, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie — rozorał ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, padło: “…po tym, jak był u Kingi…”.

Nadal nic nie rozumiałam. Aż do tego dnia.

Odprowadzając Kingę, machinalnie wzięłam pilota i włączyłam kamerę w klatce schodowej. Kamera była ukryta — nikt poza nami o niej nie wiedział.

Na ekranie zobaczyłam: Kinga kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyciąga z torebki coś, wspina się na palce i wkłada to nad framugą. Wychodzi.

Gdy, sparaliżowana, podeszłam i przebiegłam dłonią po górze futryny — ukłółam się. Sterczały tam trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką — ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zobaczyła — sprzątaczka regularnie myje podłogę, choćby pod wycieraczką.

Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.

Mąż wysłuchał mnie i po raz pierwszy w piętnastu latach małżeństwa nazwał mnie głupią. Nie było mi przykro — miał rację. Zebrał wszystkie prezenty od Kingi, od kartek po broszki, i wywiózł je za miasto. Wrzucił do bagna. “Żeby nikt ich nie znalazł”.

Zadzwoniłam do Kingi i powiedziałam tylko jedno:

— Wiesz o co chodzi. Zrób tak, żebyśmy się nigdy nie spotkały. To w twoim interesie.

Potem — kościół. Poświęciłam mieszkanie. I tyle. Zniknęła.

Gdy odeszła, skończyły się też dziwne rzeczy: Oli nie robiło się już niedobrze, Mruczek znów się uspokoił. Tylko bielizny z syntetyków wciąż nie mogę nosić. Jakby znak: “Strzeżcie się Greków, choćby gdy dary niosą”.

Nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… teraz już nie jestem pewna.

Idź do oryginalnego materiału