Samotnie wychowałam syna, liczyłam na jego wsparcie, a on stał się ciężarem ze swoją żoną.

twojacena.pl 2 dni temu

Wychowywałam syna sama, marząc, iż będzie dla mnie oparciem, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.

Całe życie poświęciłam synowi, wychowywałam go samotnie, rezygnując ze wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. Zamiast wdzięczności i pomocy, dostałem obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałem, i jego żona stali się dla mnie brzemieniem. Teraz stoję przed trudnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.

Nazywam się Krystyna Kowalska, mieszkam w małym mieście na Warmii. Mój syn, Kacper, w dzieciństwie był prawdziwym darem losu. Grzeczny, dobry, posłuszny – nigdy nie sprawiał problemów. Jako samotna matka harowałam na dwóch etatach, żeby zapewnić mu godne życie. Marzyłam, iż gdy dorośnie, stanie się moją podporą, tak jak ja byłam jego. Te marzenia rozsypały się jak domek z kart, gdy Kacper dorósł.

Po szkole odmówił dalszej nauki. „Mamo, studia to nie dla mnie” – oznajmił i poszedł do wojska. Liczyłem, iż służba go zmieni, iż wróci z chęcią budowania przyszłości. Ale po powrocie tylko mnie rozczarował. Nauka? „Nie chce mi się”. Praca? „Tylko jeżeli będzie lekka i dobrze płatna”. Jego wymagania były nierealne – pensja wysoka, wysiłek minimalny. Zatrudnił się na magazynie, nic po miesiącu rzucił, bo „to nie było to”. Pół roku siedział w domu, nie robiąc nic. Żywiłam go, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko z mojej skromnej emerytury, choć ledwo starczało mi na siebie.

A potem Kacper wprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastolatkę, która nigdzie nie pracowała i nie zamierzała. Jej buta była nieznośna – zachowywała się, jakby świat należał do niej, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje małe mieszkanie, już i tak ciasne, stało się polem bitwy. Próbowałam rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, ich bezczynność, ale każda moja uwaga spotykała się ze złością. „Mamo, daj spokój, sami sobie poradzimy!” – odgryzał się Kacper. Kinga tylko prychała, przewracając oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich wysiłków.

Pewnego dnia pękłam. „Radźcie sobie, ale nie u mnie! – wyrzuciłam z siebie. – Nie utrzymam was obojga za emeryturę! Sam ledwo wiążę koniec z końcem, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi drżał z bólu i złości. Postawiłam ultimatum – do końca miesiąca mają się spakować i wyprowadzić. Kacper patrzył na mnie z urazą, Kinga parsknęła, ale żadne nie zaprotestowało. Jednak w środku czuję strach: a jeżeli nie wyjdą? Co mam zrobić z własnym dzieckiem?

Rozdziera mnie miłość do Kacpra i poczucie sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego poświęcałam wszystko. Ale teraz on o mnie nie myśli. Jego obojętność, lenistwo, wybór równie lekkomyślnej żony – to wszystko jest jak policzek. Kinga tylko pogarsza sprawę: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakbym miała ją utrzymywać. Widzę, jak moje życie ucieka, gdy ciągnę tych dwoje, i rozrywa mi to serce.

Co mam zrobić? Wyrzucić ich – to stracić syna na zawsze. Pozwolić zostać – to w końcu stracić siebie. Każdego dnia patrzę na Kacpra i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić krok.

Idź do oryginalnego materiału