Samotnie wychowywałam syna z nadzieją na jego wsparcie, ale on i jego żona stali się ciężarem.

polregion.pl 2 dni temu

Wychowywałam syna sama, liczyłam na jego wsparcie, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.

Poświęciłam życie swojemu synowi, wychowywałam go sama, rezygnując ze wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. Zamiast wdzięczności i pomocy dostałam obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie prawdziwym brzemieniem. Teraz stoję przed trudnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.

Nazywam się Katarzyna Nowak, mieszkam w małym mieście na Warmii. Mój syn, Kacper, w dzieciństwie był prawdziwym skarbem. Grzeczny, dobry, posłuszny – zero problemów. Jako samotna matka harowałam na dwóch etatach, żeby zapewnić mu dobrą przyszłość. Marzyłam, iż kiedy dorośnie, stanie się moją podporą, tak jak ja zawsze byłam dla niego. Niestety, te marzenia rozwiały się jak dym, gdy Kacper podrósł.

Po szkole średniej oznajmił, iż studia to „nie jego”, i poszedł do wojska. Miałam nadzieję, iż służba go zmieni, iż wróci z chęcią do pracy. Tymczasem po powrocie tylko mnie rozczarował. Nauka? „Nie chce mi się”. Praca? „Tylko jak coś łatwego”. Miał nierealne wymagania: duża kasa, zero wysiłku, najlepiej żeby samo wpadło. Znalazł posadę w magazynie, ale po miesiącu rzucił, bo „to nie to”. Pół roku siedział w domu, nic nie robiąc. Ja go żywiłam, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko z mojej skromnej emerytury, ledwo wiążąc koniec z końcem.

A potem Kacper przyprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastolatkę bez pracy i ambicji. Jej pewność siebie była zadziwiająca – zachowywała się, jakby świat leżał u jej stóp, choć nie miała choćby matury. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje maleńkie mieszkanie, już i tak ciasne, zamieniło się w pole bitwy. Próbowałam rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, na ich bezczynność, ale każdy mój komentarz wywoływał irytację. „Mamo, daj spokój, sami wiemy!” – burknął Kacper. Kinga tylko przewracała oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.

Pewnego dnia pękłam. „No to sobie radźcie, ale nie u mnie! – wyrzuciłam z siebie. – Nie utrzymam was obojga za emeryturę! Sam ledwo daję radę, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi drżał ze złości i bezsilności. Postawiłam ultimatum – do końca miesiąca mają się wyprowadzić. Kacper spojrzał na mnie z urazą, Kinga prychnęła, ale żadne nie zaprotestowało. Tylko w głębi serca czuję strach – a jeżeli nie wyjdą? Co zrobię z własnym dzieckiem?

Rozdarłam się między miłością do Kacpra a poczuciem sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego odmawiałam sobie wszystkiego. Ale on teraz w ogóle o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego wygodnictwo, jego wybór równie wygodnej żony – to jak policzek. Kinga tylko pogarsza sprawę: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakby to był jej przywilej. Widzę, jak moje życie ucieka, gdy ciągnę ich oboje, i to rozrywa mi serce.

Co robić? Wyrzucić ich – to stracić syna na zawsze. Zostawić – to stracić siebie. Codziennie patrzę na Kacpra i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, niepewna, czy mam odwagę zrobić ten krok.

Idź do oryginalnego materiału