Żyliśmy jak w bajce, przynajmniej tak mi się wydawało. Przytulny dom w spokojnej podwarszawskiej miejscowości, kochająca rodzina, stabilna praca. Ani ja, ani rodzice mojej żony Karoliny nigdy nie wtrącali się w nasze życie, a i nie mieli ku temu powodu. Córka Zosia, nasz mały aniołek, każdego dnia napełniała nas radością. Wszystko było idealne… aż do tamtego przeklętego wieczoru.
Spieszyłem się do domu po pracy, idąc przez zasypany śniegiem park, który oddzielał naszą dzielnicę od hałaśliwego centrum. Wiatr wył, latarnie słabo oświetlały ścieżkę, gdy nagle z ciemności dobiegł kobiecy krzyk: „Zostaw mnie, błagam!” Był tak przejmujący, iż zatrzymałem się, wpatrując w mrok. Krzyk rozległ się ponownie, już bliżej, i bez zastanowienia pobiegłem w tamtą stronę.
Przez zamieć dostrzegłem sylwetki: drobna dziewczyna, desperacko próbująca wyrwać się z uścisku rosłego drabu, który ciągnął ją w stronę opuszczonego placu budowy. W dłoniach ściskała drżącego yorka. Rzuciłem się do przodu, łapiąc napastnika za kurtkę. Obrócił się z dziką wściekłością i zamachnął. Cios sparzył mnie po policzku, ale uniknąłem następnego i z całej siły kopnąłem go w bok. Zachwiał się, potknął o krawężnik i runął, uderzając głową w oblodzoną kupę śniegu. Dziewczyna, choćby się nie oglądając, zniknęła w ciemnościach, unosząc swojego pieska.
Łapiąc powietrze, próbowałem dojść do siebie. Napastnik leżał nieruchomo. W świetle latarni zauważyłem ciemną plamę rozlewającą się po śniegu wokół jego głowy. Zimno przeszyło mnie do szpiku kości. Wezwałem karetkę, ale wiedziałem już, iż nie ma szans. Przybyli medycy potwierdzili najgorsze — zgon. Policja pojawiła się zaraz potem, i zamiast do domu, trafiłem na komisariat, pod gradem pytań.
Z Karoliną zobaczyłem się dopiero w sądzie. Śledczy nie pozwalał na widzenia, machając ręką na moje prośby. Szczerze opowiedziałem, jak to było: o krzyku, o walce, o przypadkowym uderzeniu. Dziewczyna, którą uratowałem, choćby przyszła zeznawać, ale śledztwo uparcie widziało we mnie przestępcę. Obrona konieczna? Nie, przekroczenie granic. Sędzia ogłosił wyrok: cztery lata więzienia. Karolina, siedząca na sali, zakryła twarz dłońmi, jej ramiona trzęsły się od łkań. Cztery lata rozłąki — wydawały się wiecznością. Adwokat wywalczył złagodzenie, prokurator się nie odwołał, więc z ciężkim sercem zaakceptowałem swój los. W celi szeptali o „dziesiątce”, więc cztery lata niemal cudem.
Więzienie przywitało mnie wilgocią i szarością. Po kwarantannie czekałem na widzenia, ale Karolina nie przyjeżdżała. W listach pisała o sprawach, o Zosi, ale zawsze była jakaś wymówka, dlaczego nie może przyjechać. Tęskniłem za córką, marzyłem, by ją przytulić, ale bez matki dziecko do zakładu karnego nie wejdzie. Listy od Karoliny przychodziły coraz rzadziej, a moje, wysyłane co drugi dzień, jakby rozpływały się w próżni.
Aż nadszedł ten dzień, który roztrzaskał mi serce. W rękach miałem grubą kopertę. Uśmiechnąłem się, rozpoznając jej staranny charakter pisma, ale z każdym zdaniem uśmiech gasł. Karolina pisała o rozwodzie. „Jestem zmęczona, Piotrze. Nie daję rady sama. Znalazł się ktoś, na kim mogę się oprzeć. Zosia rośnie, ale co będzie za cztery lata? Wybacz.” Słowa paliły jak rozżarzony metal. Zmiąłem list, czując, jak świat się wali. Współwięzień, widząc moją minę, klepnął mnie w ramię: „Trzymaj się, stary. Wyjdziesz — pogadacie. Chodź, zalejemy to herbatą.”
Przy kubku gorzkiego naparu, wśród takich jak ja, ledwo powstrzymywałem wściekłość. Starszy celi, mrużąc oczy, rzucił: „Nie jęcz, tylko rób. Bierz normy, kop za przedterminowe. Ciałem cierp, ale głowa górą.” Jego słowa utkwiły mi w głowie. Wziąłem się do roboty jak opętany: podwójne normy, cisza, cierpliwość. Wychowawca, widząc moją zapobiegliwość, złożył wniosek o przedterminowe zwolnienie. Teraz czekam na decyzję sądu, mając nadzieję na wolność.
Co dalej? Nie wiem. Ale jedno jest jasne: zrobię wszystko, by odzyskać Zosię. Jej nowy „tata” i Karolina, która tak łatwo zdradziła naszą miłość, nie zabiorą mi córki. Niech życie bije — wytrzymam. Dla niej.