Mój syn i jego żona postanowili sprzedać domek letniskowy, który im podarowałam, rozdzierając mi serce.
Gdy mój syn Dawid ogłosił, iż zamierza się ożenić, moje serce zalała radość. Trzy lata temu zostałam wdową, a samotność ciążyła mi jak kamień. Mieszkając w małym miasteczku na Dolnym Śląsku, marzyłam, by zaprzyjaźnić się z synową, pomagać w wychowaniu wnuków i znów poczuć rodzinne ciepło. Niestety, nic nie potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłam, a ich decyzja o sprzedaży mojego prezentu okazała się ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
Z synową, Kingą, od początku było… no cóż, niełatwo. Starałam się nie wtrącać w życie Dawida i Kingi, choć wiele w jej zachowaniu wprawiało mnie w osłupienie. Ich mieszkanie tonęło w kurzu – Kinga rzadko brała się za porządki. Milczałam, bojąc się konfliktu, ale w głębi duszy martwiłam się o syna. Jeszcze bardziej przygniatało mnie to, iż Kinga prawie nie gotowała. Dawid żywił się mrożonkami albo drogimi kolacjami w knajpach. Widziałam, jak syn dźwiga na barkach cały dom, podczas gdy Kinga wydawała swoją skromną pensję na salony urody i ubrania. Ale trzymałam język za zębami, żeby nie wywołać awantury.
Żeby jakoś wesprzeć Dawida, zaczęłam zapraszać go po pracy do siebie. Gotowałam domowe obiady – żurek, kotlety, pierogi – licząc, iż poczuje choć odrobinę rodzinnego ciepła. Pewnego razu, przed urodzinami Kingi, zaproponowałam pomoc w przygotowaniu przyjęcia. „Nie trzeba” – odparła krótko. „Zamówiliśmy catering. Nie zamierzam spędzać swojego święta przy garach, wyglądając jak wyciśnięta cytryna”. Jej słowa zabolały. „Za moich czasów każda kobieta sama radziła sobie w kuchni” – powiedziałam. „A catering to takie drogie!” Kinga wpadła w złość: „Niech pani nie liczy naszych pieniędzy! Nie prosimy pani o grosz, sami zarabiamy!” Ugryzłam się w język, ale jej wyniosłość pozostawiła we mnie bliznę.
Minęło kilka lat. Kinga urodziła dwoje dzieci – moich ukochanych wnuków, Zosię i Jakuba. Ale ich wychowanie przyprawiało mnie o ból głowy. Dzieci były rozpieszczone, nie znając słowa „nie”. Zasypiały po północy, wpatrzone w telefony i tablety, nie mając pojęcia o porządku. Bałam się odezwać, by nie odstraszyć syna i synowej. Milczenie stało się moją zbroją, ale też powoli wysysało ze mnie radość.
A niedawno Dawid zaskoczył mnie wiadomością, z której do tej pory nie mogę się otrząsnąć. On i Kinga postanowili sprzedać domek letniskowy, który podarowałam im rok temu. Ten domek, ukryty wśród sosen i brzóz nad jeziorem, był sercem naszej rodziny. Mój nieżyjący mąż, Tadeusz, uwielbiał to miejsce. Spędzaliśmy tam każde lato, uprawiając warzywa i pielęgnując sad, w którym rosły jabłonie i śliwy. Po jego śmierci jeszcze przez kilka lat tam jeździłam, ale sił na prace w ogrodzie już mi brakowało. Z ciężkim sercem podarowałam domek Dawidowi, wierząc, iż będzie tam odpoczywał z rodziną, iż dzieci będą oddychać świeżym powietrzem i pluskać się w jeziorze.
Ale Kinga uznała domek za niewygodny. „Toaleta na dworze, wodę trzeba nosić ze studni – to nie jest wypoczynek” – oznajmiła. „Wolelibyśmy pojechać nad morze!” Dawid stanął po jej stronie: „Mamo, jaki tam wypoczynek? Nam to nie pasuje. Sprzedamy i pojedziemy do Grecji”. Zamarłam z bólu. „A co z pamięcią o tacie?” – wykrztusiłam. „Myślałam, iż będziecie tam razem, jak rodzina!” Syn tylko wzruszył ramionami: „Nie mamy na to ochoty. To nie dla nas”.
Moje serce pękło. Ten domek to nie tylko kawałek ziemi – to wspomnienia naszych szczęśliwych dni, śmiechu męża, jego marzeń, iż dzieci i wnuki pokochają to miejsce tak jak on. A teraz sprzedadzą go jak zbędny grat, kilka dni w zagranicznym kurorcie uznając za ważniejsze. Czuję się zdradzona – nie tylko przez syna, ale i przez własną naiwność. Latami milczałam, by zachować pokój w rodzinie, a teraz widzę, iż to milczenie pozwoliło im zapomnieć o tym, co naprawdę się liczy. I ta rana, obawiam się, nigdy się nie zabliźni.