Ślubna suknia synowej
— Jak śmiesz, Zosiu?! Jak śmiesz przymierzać moją ślubną suknię?! — głos Haliny Zbigniewównej drżał z oburzenia, stała w drzwiach sypialni, trzymając się framugi białymi od napięcia palcami.
Zosia odwróciła się, nie zapięta jeszcze do końca w plecach. Biała atłasowa suknia opinała jej smukłą sylwetkę, podkreślając talię i opadając szerokimi fałdami do podłogi.
— Halino Zbigniewówno, ja… chciałam tylko zobaczyć, czy mi pasuje… — wyjąkała dziewczyna, czerwieniąc się po same korzenie włosów. — Wojtek mówił, iż mogę…
— Wojtek mówił?! — teściowa weszła do pokoju, zaciskając pięści. — Mój syn nie miał prawa pozwalać ci dotykać moich rzeczy! To dla mnie świętość! Rozumiesz? Świętość!
Zosia zaczęła gorączkowo rozpiąć suknię, ale zamek się zaciął. Im mocniej szarpała, tym bardziej klinował się suwak.
— Halino Zbigniewówno, proszę pomóż, nie mogę zdjąć…
— Nie waż się drzeć! — pisnęła kobieta. — jeżeli zniszczysz, nigdy ci tego nie wybaczę! Stój spokojnie!
Palce teściowej drżały, gdy ostrożnie uwalniała zamek. Zosia czuła napięcie bijące od tej szczupłej kobiety z włosami ściągniętymi w surowy kok.
— Czy ty w ogóle rozumiesz, co to jest? — szeptała Halina Zbigniewówna, delikatnie ściągając suknię z ramion synowej. — To nie jest zwykła szmata! W tej sukni brałam ślub z ojcem Wojtka… Niech mu ziemia lekką będzie…
Zosia w milczeniu wciągała swój skromny sweter. W lustrze widziała, jak teściowa pieczołowicie rozprostowuje każdą fałdkę na sukni, sprawdzając, czy się nie pogniotła.
— Przepraszam — szepnęła Zosia. — Nie chciałam pani zdenerwować. Po prostu ślub za miesiąc, a ja nie mam pieniędzy na suknię…
Halina Zbigniewówna odwróciła się gwałtownie.
— A kto ci każe wychodzić za mąż, jeżeli nie masz pieniędzy? Myślałaś, iż mój syn cię utrzyma? On sam jeszcze dziecko!
— Kochamy się — wyszeptała Zosia.
— Miłość! — prychnęła teściowa. — Za miłość nie wynajmiesz mieszkania i dzieci nie nakarmisz! Mnie też się wydawało, iż kocham, a potem całe życie w biedzie przeżyłam!
W korytarzu rozległy się kroki, i do pokoju wszedł Wojtek. Wysoki, jasnowłosy, od razu wyczuł napięcie.
— Co się stało? Mamo, czemu taka czerwona?
— Zapytaj lepiej swojej narzeczonej, co tu wyrabiała! — Halina Zbigniewówna powiesiła suknię w szafie i zatrzęsła drzwiczkami.
Wojtek spojrzał na Zosię, potem na matkę.
— Zoś, przymierzałaś suknię?
— Mówiłam ci, iż chcę zobaczyć… Powiedziałeś, iż mama się nie obrazi…
— Myślałem, iż jej nie będzie w domu — zmieszał się chłopak.
— Otóż to! — Halina Zbigniewówna załamała ręce. — Więc ukartowaliście to za moimi plecami! W moim domu, z moimi rzeczami!
— Mamo, no co ty się unosz? Suknia tylko wisi, nikomu niepotrzebna!
W pokoju zapadła cisza. Halina Zbigniewówna powoli odwróciła się do syna, i Zosia zobaczyła, jak zmieniła się jej twarz. Ból, głęboki i dawny, odbił się w oczach kobiety.
— Nikomu niepotrzebna? — mówiła bardzo cicho. — Rozumiem. Więc i ja nikomu nie jestem potrzebna, ani moje wspomnienia, ani to, co dla mnie cenne…
— Mamo, nie tak chciałem powiedzieć…
— Wiesz co, synku — Halina Zbigniewówna wyprostowała się — żyjcie, jak chcecie. Ale mojej sukni nie ruszajcie. Lepiej oszczędzajcie i kupcie sobie własną.
Wyszła z pokoju, i Zosia usłyszała, jak zatrzaskiwały się drzwi kuchenne.
— No to się wpakowaliśmy — westchnął Wojtek. — Teraz będzie ze mną miesiąc nie gadać.
— Wojtku, a dlaczego ona taka? Przecież nic złego nie zrobiłam…
Wojtek usiadł na łóżku, przetarł twarz dłońmi.
— To długa historia, Zoś. Mama… po śmierci taty zupełnie się zmieniła. Kiedyś była wesoła, ciągle się śmiała. A teraz… Przechowuje rzeczy taty jak w muzeum. I ta suknia… Czasem ją wyjmuje, głaszcze, rozmawia z nią…
— Rozmawia?
— No. Myśli, iż nie słyszę. A ja w dzieciństwie raz podsłuchałem. Mówiła sukni, jak tęskni za tatą, jaki był dobry… Straszne trochę, ale ja ją rozumiem.
Zosia przysiadła obok narzeczonego.
— Może z nią porozmawiam? Wytłumaczę, iż nie chciałam jej urazić?
— Spróbuj. Tylko ostrożnie. Jest teraz wkurzona…
W kuchni Halina Zbigniewówna wściekle siekała kapustę na bigos. Nóż walił w deskę, jakby rąbał drewno.
— Halino Zbigniewówno, mogę wejść?
— Wejdź, skoro przyszłaś — odparła teściowa, nie podnosząc głowy.
Zosia niepewnie podeszła do stołu.
— Chciałam przeprosić. Naprawdę nie chciałam pani zdenerwować. Po prostu… moja mama umarła, jak byłam mała, a ciotka, która mnie wychowała, nie ma pieniędzy. Więc pomyślałam…
— Pomyślałaś, iż hulaj dusza — burknęła Halina Zbigniewówna.
— Nie! — Zosia zaróżowiła się. — Pomyślałam, iż może pani mnie jak córkę…
Halina Zbigniewówna nagle się zatrzymała, spojrzała na dziewczynę.
— Jak córkę? Co ty sobie myślisz? Córką jeszcze trzeba zasłużyć!
— A jak zasłużyć? — cicho spytała Zosia. — Niech pani powie, co zrobić, a ja się postaram…
Kobieta odłożyła nóż, otarła ręce ścierką.
— Wiesz co, dziewczyno, usiądź. Opowiem ci o tej sukni.
Zosia ostrożnie przysiadła.
— Miałam dziewiętnaście lat, jak wyszłam za ojca Wojtka. Prz— **”A teraz, gdy w tej sukni staniesz przed ołtarzem, będzie jakbym ja też tam była,”** szepnęła Halina Zbigniewówna, gładząc materiał, który nagle wydawał się lżejszy, jakby i on odetchnął z ulgą.