Suknia ślubna przyszłej panny młodej

twojacena.pl 1 tydzień temu

— Jak śmiesz, Elżbieto?! Jak śmiesz przymierzać moją suknię ślubną?! — Głos Weroniki Kazimierzowej drżał z oburzenia, gdy stała w drzwiach sypialni, trzymając się futryny białymi od napięcia palcami.

Elżbieta odwróciła się, jeszcze nie zapięta do końca. Biała, atłasowa suknia opływała jej smukłą sylwetkę, podkreślając talię i opadając w eleganckich fałdach do podłogi.

— Weroniko Kazimierzowo, ja… chciałam tylko sprawdzić, czy będzie mi pasować… — wyjąkała, czerwieniąc się po same uszy. — Krzysiek mówił, iż mogę…

— Krzysiek mówił?! — Teściowa wkroczyła do pokoju, zaciskając pięści. — Mój syn nie miał prawa pozwalać ci dotykać moich rzeczy! To dla mnie świętość! Rozumiesz?! Świętość!

Elżbieta zaczęła się spieszyć z rozpinaszaniem, ale zamek się zaciął. Im bardziej szarpała, tym bardziej się klinował.

— Weroniko Kazimierzowo, proszę, pomóżcie… nie mogę zdjąć…

— Nie waż się drzeć! — pisnęła kobieta. — jeżeli ją zniszczysz, nigdy ci tego nie wybaczę! Stój spokojnie!

Palce teściowej drżały, gdy ostrożnie uwalniała zamek. Elżbieta czuła napływające od tej szczupłej kobiety z mocno ściągniętymi włosami napięcie.

— W ogóle rozumiesz, co to jest? — szeptała Weronika Kazimierzowa, delikatnie ściągając suknię z ramion synowej. — To nie jest zwykła szmata! W tej sukni brałam ślub z ojcem Krzyśka… Niech odpoczywa w pokoju…

Elżbieta w milczeniu wciągała swój skromny sweter. W lustrze widziała, jak teściowa z troską prostuje każdy fałd, sprawdza, czy materiał się nie pogniótł.

— Przepraszam — szepnęła. — Nie chciałam was zdenerwować. Po prostu ślub za miesiąc, a ja nie mam pieniędzy na suknię…

Weronika Kazimierzowa odwróciła się gwałtownie.

— A kto ci każe wychodzić za mąż, jeżeli cię nie stać? Myślisz, iż mój syn będzie cię utrzymywał? On sam jeszcze dziecko!

— Kochamy się — wyjęknęła Elżbieta.

— Miłość! — prychnęła teściowa. — Miłością mieszkania nie wynajmiesz i dzieci nie nakarmisz! Mnie też się wydawało, iż kocham, a potem całe życie w biedzie przeżyłam!

W korytarzu rozległy się kroki. Do pokoju wszedł Krzysiek. Wysoki, jasnowłosy, od razu wyczuł atmosferę.

— Co się stało? Mamo, czemu taka czerwona?

— Lepiej spytaj swojej narzeczonej, co tu wyprawiała! — Weronika Kazimierzowa powiesiła suknię w szafie i trzasnęła drzwiami.

Krzysiek spojrzał na Elżbietę, potem na matkę.

— Ela, przymierzałaś tę suknię?

— Mówiłam ci, iż chcę zobaczyć… Powiedziałeś, iż mama się nie będzie gniewać…

— Myślałem, iż jej nie będzie w domu — wydukał zmieszany.

— A więc tak! — Weronika Kazimierzowa załamała ręce. — Więc spiskujecie za moimi plecami! W moim domu, z moimi rzeczami!

— Mamo, no co ty się tak unosisz? Suknia wisi, nikomu nie potrzebna!

Zapadła cisza. Weronika Kazimierzowa zwolna odwróciła się do syna, a Elżbieta ujrzała, jak jej twarz się zmienia. Ból, głęboki i stary, odbił się w jej oczach.

— Nikomu nie potrzebna? — mówiła ledwie słyszalnie. — Rozumiem. Więc i ja nikomu nie jestem potrzebna, ani moje wspomnienia, ani to, co dla mnie cenne…

— Mamo, nie tak chciałem…

— Wiesz co, synu — Weronika Kazimierzowa wyprostowała się — żyjcie, jak chcecie. Ale mojej sukni nie dotykajcie. Lepiej oszczędzajcie i kupujcie swoją.

Wyszła, a Elżbieta usłyszała trzask kuchennych drzwi.

— No i mamy problem — westchnął Krzysiek. — Teraz będzie ze mną przez miesiąc nie gadać.

— Krzysiu, czemu ona taka? Przecież nic złego nie zrobiłam…

Krzysiek usiadł na łóżku, przetarł twarz dłońmi.

— To długa historia, Ela. Mama… po śmierci taty zupełnie się zmieniła. Kiedyś była wesoła, śmiała się. A teraz… Przechowuje jego rzeczy jak muzealne eksponaty. A ta suknia… Czasem ją wyjmuje, głaszcze, rozmawia z nią…

— Rozmawia?

— No. Myśli, iż nie słyszę. Ale jako dziecko podsłuchałem. Mówiła do sukni, jak tęskni za tatą, jaki był wspaniały… Trochę to straszne, ale ją rozumiem.

Elżbieta przysiadła obok narzeczonego.

— Może pogadam z nią? Wytłumaczę, iż nie chciałam urazić?

— Spróbuj. Tylko ostrożnie. Jest teraz wściekła…

W kuchni Weronika Kazimierzowa siekła kapustę do bigosu. Nóż uderzał w deskę tak, jakby rąbała drewno.

— Weroniko Kazimierzowo, mogę wejść?

— Wchodź, skoro przyszłaś — odparła, nie podnosząc głowy.

Elżbieta niepewnie podeszła do stołu.

— Chciałam przeprosić. Naprawdę nie chciałam was zdenerwować. Po prostu… moja mama umarła, kiedy byłam mała, a ciotka, która mnie wychowała, nie jest bogata. Pomyślałam, że…

— Że wymiarkowałaś darmochę — burknęła Weronika Kazimierzowa.

— Nie! — Elżbieta zaczerwieniła się. — Pomyślałam, może potraktujecie mnie jak córkę…

Weronika Kazimierzowa nagle zastygła, spojrzała na nią.

— Jak córkę? Co ty sobie wyobrażasz? Trzeba zasłużyć na to miano!

— A jak zasłużyć? — spytała cicho. — Powiedzcie, co mam zrobić, a będę się starać…

Kobieta odłożyła nóż, otarła dłonie ścierką.

— Wiesz co, dziecko, usiądź. Opowiem ci o tej sukni.

Elżbieta delikatnie zajęła miejsce przy stole.

— Miałam dziewiętnaście lat, kiedy wyszłam za ojca Krzyśka. Przystojny był, postawny, wszystkie dziewczyny za nim wzdychały. A wybrał mnie. Tę suknię szyłyśmy z moją mamą trzy miesiące. Każdego wieczoru, każdą cekinę przyszywałyśmy manualnie. Mama mówiła: „Wera, zapamiętaj ten dzień, bo w życiu będzie tylko jeden”.

Głos kobiety złagodniał, w oczach pojawiło się ciepło.

— I rzeczywiście był tylko jeden. Kazimierz — tak miał na imię ojciec KrzyNa ślubie, gdy Elżbieta szła do ołtarza, Weronika Kazimierzowa niespodziewanie wstała i podała jej bukiet białych róż, ten sam, który trzymała trzydzieści lat wcześniej.

Idź do oryginalnego materiału