Szczęście po czterdziestce: jak Katarzyna przetrwała zdradę, rozpacz i w końcu odnalazła miłość
Ta historia wydarzyła się kobiecie, którą znałam osobiście. Ma na imię Katarzyna. Dziś mieszka w Chicago, jest szczęśliwa, kochana, wychowuje dzieci… ale droga do tego szczęścia była długa, pełna bólu, zdrad i niespodziewanych zwrotów akcji. Postanowiłam opowiedzieć jej historię — może komuś da nadzieję, gdy wydaje się, iż już jej nie ma.
Katarzyna kiedyś mieszkała w Poznaniu. Była piękna, mądra, pełna energii. Gdy pewnego dnia wygrała wizę w loterii, los jakby otworzył przed nią nowy rozdział. Spakowała walizki i wyjechała do Ameryki, pewna, iż czeka ją tam inne, lepsze życie. Początkowo wszystko układało się świetnie: znalazła pracę, zadomowiła się, poznała mężczyznę — też imigranta, starszego od niej o dwadzieścia lat. Wyszła za niego. Żyło im się nieźle, choć nie idealnie.
Katarzyna kochała męża. Mimo różnicy wieku, wydawali się bliscy duchowo. Ale on miał jedną słabość — kobiety. Nie potrafił przejść obojętnie obok żadnej spódniczki. Katarzyna przymykała na to oko, wierzyła, iż to minie, iż miłość wszystko uleczy. Ale gdy odkryła, iż przespał się z jej przyjaciółką, świat się zawalił. To była ostatnia kropla. Po piętnastu latach małżeństwa odeszła. Bez awantur. Z godnością. Zabrała tylko swojego wiernego psa, Burego, i nic więcej.
Nie miała dokąd wrócić. Pojechała do matki, która od dawna mieszkała w Stanach. Wydawało się, iż w wieku czterdziestu lat zaczynać od zera jest możliwe, jeżeli ma się bliską osobę. Ale los znów uderzył. U matki Katarzyny wykryto raka. Kobieta nie dałaby rady przejść przez to sama, zwłaszcza z barierą językową. Katarzyna rzuciła pracę i została całodobową opiekunką. Dwa miesiące później dostała list od pracodawcy: „Przykro nam, jest pani zwolniona”.
Było ciężko. Okropnie ciężko. Pieniądze się kończyły, życie wydawało się ruiną. Jedyną iskierką nadziei była poprawa stanu matki. Po jednej z wizyt u lekarza Katarzyna postanowiła zabrać ją i Burego na spacer do parku. Dzień był ciepły, słoneczny. I właśnie wtedy los powiedział: „Dość. Czas dać ci szansę”.
Bury zerwał się ze smyczy i pomknął przez park jak oszalały. Katarzyna za nim. Za Katarzyną — jej starsza matka, która jeszcze zdążyła krzyknąć: „Nie biegaj tak! Kolana sobie rozbijesz!” Ale Bury nie uciekał bez celu. Biegł prosto do białej, dostojnej pudlicy, którą wyprowadzał elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Psy gwałtownie się zaprzyjaźnili, a za nimi — ich właściciele.
Mężczyzna przedstawił się jako Mikołaj. Z uśmiechem zauważył, iż Katarzyna „biega z gracją olimpijki”. Katarzyna się roześmiała, i jakby od tego śmiechu z niej spadł cały ciężar ostatnich miesięcy. Umówili się na jutro — wyprowadzić psy razem. I pojutrze. I jeszcze następnego dnia.
Rok później wzięli ślub. Wesele było wystawne — pół Chicago tańczyło przy żywej muzyce, jedli czteropoziomowy tort i piPili też szampana w blasku girland, a Katarzyna, w wieku czterdziestu pięciu lat, w końcu poczuła, iż życie dopiero się dla niej zaczyna.