„No taki już jestem” – miał inne kobiety, ale nie zamierzał zostawiać rodziny.
Wszystkie przyjaciółki mówiły Marzenie, iż oszalała. A ona… sama to doskonale wiedziała. Mimo to nie potrafiła nic zmienić. Jej uczucia do męża wygasły dawno temu. Rozpłynęły się między praniem, kolacjami, niewyspaniem i niekończącą się pracą. Kiedyś biegła do domu na skrzydłach miłości, teraz szła z przyzwyczajenia – zmęczona, zapracowana, z pustym spojrzeniem. W wieku czterdziestu lat wyglądała na pięćdziesiąt, i to nie było przesadą, tylko smutną prawdą.
Jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała, była… teściowa. Anna Kowalska. Kobieta z charakterem, ale o wielkim sercu. Teraz mieszkała z Marzeną i synem – przyjechała do Warszawy z prowincjonalnego Sandomierza, żeby rozpocząć leczenie, na które nie było szans w ich małym miasteczku. Umieścili ją w pokoju dziecięcym, a ona zajęła się siedmioletnią wnuczką, Zosią. Dziewczynka była jeszcze za mała, by zostawać sama, a Marzena od rana do wieczora pracowała.
A mąż… Ach, Marek. Zachowywał się, jakby z wiekiem opętał go „diabeł wcielony”. Często wracał późno, czasem nad ranem. Pachniał słodkimi perfumami, tłumacząc to „nową wodą kolońską”, choć cała kamienica wiedziała, iż ma kogoś na boku. I to nie jedną.
Zaczęło mu się mylić imiona. Raz nazywał Marzenę Kasią, raz Olą, raz Magdą. Za każdym razem z tym samym wyzywającym uśmieszkiem – no i co, złapaliście mnie, co teraz? choćby się nie krył. Wyglądało na to, iż był z siebie dumny. „No taki już jestem” – mówiło jego spojrzenie.
Tak mogłoby trwać w nieskończoność, gdyby pewnej nocy o trzeciej nie zadzwonił telefon. Kolejna kochanka Marka szukała swojego „misia” i z pretensjami pytała: „Gdzie on jest? Czemu nie odbiera?” Marzena była wstrząśnięta – nie tyle samym telefonem, ile tym, jak łatwo ta kobieta wdarła się do jej domu, jej nocy, jej życia.
Gdy Marek wrócił nad ranem z kacem, Marzena nie wytrzymała. Jego rzeczy wylądowały w przedpokoju z taką furią, iż choćby kot schował się pod kanapę. Próbował się tłumaczyć:
— Tak, mam inną. Ale nie zamierzam odchodzić z domu! Mamy dzieci. Matka jest chora. Jesteśmy rodziną!
Ale Anna Kowalska wyszła z sypialni i po raz pierwszy od dawna podniosła głos:
— jeżeli chcesz być z inną, to idź. Tylko wynoś się stąd. Znajdę sobie gdzieś miejsce. Leczenie już prawie skończone. A syn ma egzaminy. Dość tego cyrku. Wszyscy zasługujemy na normalne życie!
Marzena próbowała protestować – to przecież jej dom, to ona decyduje. Ale teściowa była nieugięta:
— Nie wtrącam się, ale dopóki tu mieszkam, nie pozwolę, żeby mieszkanie zamieniło się w dom schadzek. Niech się pakuje. Ja zostanę do końca tygodnia, znajdę pokój. Reszta to wasza sprawa.
Pod czujnym wzrokiem syna Marek, mrucząc pod nosem, upychał koszule i spodnie do torby sportowej. Było mu głupio. Niezręcznie. Ale słusznie.
Po jego wyjściu Marzena po raz pierwszy od lat poczuła, iż w domu zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Nikt nie krzyczał, nie dzwonił w środku nocy, nie domagał się jedzenia. Teściowa odwiedzała raz w tygodniu, przynosiła bułeczki dla Zosi i świeże wieści. A Marzena nagle zrozumiała, iż zaczyna budzić się bez guli w gardle. choćby w lustrze widziała się inaczej.
Minęły dwa miesiące. Gdy Anna Kowalska skończyła leczenie i szykowała się do powrotu, na progu stanął Marek. Z bukietem. Z wymówką w oczach. Ze słowami, od których Marzenie zamarło serce:
— Wybacz. Ona mnie wyrzuciła. Zrozumiałem wszystko. Daj mi szansę. Zacznijmy od nowa?
Anna Kowalska, już w płaszczu i z walizką, spojrzała na synową:
— Decyzja należy do ciebie. Nie będę się wtrącać. Ale czas, żebyś pomyślała nie o tym, kogo szkoda, tylko o sobie.
I wzięła wnuczkę za rękę, wychodząc do kuchni.
A Marzena stała w przedpokoju, patrząc na mężczyznę, który zdradził ją nie raz. Na człowieka, który był jej rodziną. A teraz stał się tylko gościem. I musiała podjąć decyzję. Tę, która już od nikogo nie zależała. Tylko od niej samej.