Dzisiaj znów wszyscy mówią mi, iż zwariowałam. I mają rację. Wiem o tym. Ale choćby ta świadomość nic nie zmienia. Moje uczucia do męża wygasły dawno temu. Rozpłynęły się między praniem, obiadami, niewyspaniem i wieczną pracą. Kiedyś biegłam do domu z miłością w sercu, teraz wracam jak automat – zmęczona, wyczerpana, z pustym wzrokiem. W wieku czterdziestu lat wyglądam na pięćdziesiąt, i to nie przesada, tylko smutna rzeczywistość.
Jedyną osobą, która naprawdę mnie rozumiała, była… teściowa. Jadwiga Piotrowska. Kobieta o trudnym charakterze, ale złotym sercu. Teraz mieszkała z nami – przyjechała do Warszawy z małego Sieradza, żeby przejść leczenie, którego w ich miasteczku nie było. Zajęła pokój córki, a sama pomagała z siedmioletnią wnuczką Zosią. Dziecko nie mogło zostać samo, a ja od rana do wieczora tkwiłam w pracy.
Mąż… Ach, Krzysztof. Zachowywał się, jakby z wiekiem opętał go jakiś diabeł. Często wracał późno. Albo nad ranem. Pachniał obcymi perfumami, tłumacząc to „nową wodą po goleniu”, choć cała kamienica wiedziała, iż ma kogoś. A choćby kilku „kogoś”.
Zaczynał się mylić w imionach. Raz nazywał mnie Magdą, raz Kasią, raz Moniką. Za każdym razem z tym samym bezczelnym uśmieszkiem – no i co, złapałaś, i co teraz? choćby się nie krył. Wręcz się tym chwalił. „Tak, jestem taki” – mówił jego wzrok.
Wszystko mogłoby trwać w nieskończoność, gdyby pewnej nocy o trzeciej nie zadzwonił telefon. Kolejna jego „przyjaciółka” szukała swojego „misia” i z pretensjami pytała: „Gdzie on jest? Czemu nie odbiera?”. Byłam w szoku – nie tyle przez ten telefon, ile przez to, jak łatwo ta kobieta wtargnęła w mój dom, moją noc, moje życie.
Gdy Krzysztof wrócił nad ranem z kacem, nie wytrzymałam. Jego ubrania wylądowały w przedpokoju z taką furią, iż choćby kot schował się pod kanapę. Próbował się tłumaczyć:
— Tak, mam inną. Ale nie zamierzam odchodzić z rodziny! Mamy dzieci. Matka jest chora. Jesteśmy rodziną!
Ale Jadwiga wyszła z sypialni i po raz pierwszy od lat podniosła głos:
— jeżeli chcesz być z inną – bądź. Tylko gdzie indziej. Znajdę sobie pokój. Zostało mi już tylko kilka tygodni leczenia. A u syna egzaminy. Dość tego cyrku. Wszyscy zasługujemy na normalne życie!
Spróbowałam zaprotestować – to w końcu mój dom, ja decyduję. ale teściowa była nieugięta:
— Nie wtrącam się, ale póki tu jestem, nie pozwolę, żeby mieszkanie zamieniło się w burdel. Niech się pakuje. Ja zostanę do końca tygodnia, znajdę pokój. Dalszą decyzję podejmiesz sama.
Pod wzrokiem syna Krzysztof, mamrocząc pod nosem, wciskał koszule i spodnie do torby sportowej. Było to żenujące. Upokarzające. Ale zasłużone.
Po jego wyjściu pierwszy raz od lat poczułam, iż w domu zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Nikt nie krzyczał, nie dzwonił w środku nocy, nie domagał się kolacji. Jadwiga wpadała raz w tygodniu, przynosiła bułeczki dla Zosi i świeże wieści. A ja nagle zrozumiałam, iż budzę się bez tego ucisku w gardle. choćby w lustrze zaczęłam widzieć siebie inaczej.
I wtedy, po dwóch miesiącach, gdy Jadwiga skończyła leczenie i szykowała się do wyjazdu, w drzwiach stanął Krzysztof. Z bukietem. Z miną winowajcy. I ze słowami, które zamroziły mi krew w żyłach:
— Wybacz. Ona mnie wyrzuciła. Zrozumiałem wszystko. Daj mi szansę. Zacznijmy od nowa?
Jadwiga, już w płaszczu i z walizką, spojrzała na mnie:
— Decyzja należy do ciebie. Nie będę ingerować. Ale czas, żebyś pomyślała nie o tym, kogo szkoda, tylko o sobie.
I wzięła wnuczkę za rękę, wychodząc do kuchni.
A ja stałam w przedpokoju, patrząc na mężczyznę, który zdradził mnie nie raz. Na człowieka, który był moją rodziną. A teraz – tylko gościem. I musiałam podjąć decyzję. Taką, która już nie zależała od nikogo innego. Tylko ode mnie.