Wszystkie przyjaciółki mówiły Emilii, iż oszalała. A ona… ona sama to doskonale wiedziała. Ale choćby z tą świadomością nie potrafiła nic zmienić. Jej uczucie do męża już dawno wygasło. Zniknęło niepostrzeżenie, rozpłynęło się między praniem, obiadami, niewyspaniem i niekończącą się pracą. Kiedyś biegła do domu na skrzydłach miłości, teraz szła z przyzwyczajenia – zmęczona, zapracowana, z pustym spojrzeniem. W wieku czterdziestu lat wyglądała na pięćdziesiąt, i to nie była przesada, a smutna prawda.
Jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała, była… teściowa. Wanda Stanisławówna. Kobieta z charakterem, ale o ogromnym sercu. Teraz mieszkała z Emilią i synem – przyjechała do Warszawy z prowincjonalnego Sandomierza, żeby przejść leczenie, na które w ich miasteczku nie było szans. Zajęła pokój dziecięcy, a przy okonie zaopiekowała się siedmioletnią wnuczką Zosią. Dziewczynki nie można było jeszcze zostawiać samej, a Emilia od rana do nocy była w pracy.
Mąż… Ach, Kamil. Zachowywał się tak, jakby z wiekiem w jego głowie zagościł diabeł. Często wracał późno. Albo nad ranem. Pachniał słodkimi perfumami, tłumacząc to „nową męską wodą”, choć całe osiedle wiedziało, iż ma kogoś. A choćby nie jednego „kogoś”.
Zaczynał mylić imiona. Raz nazwał Emilię Kingą, potem Anią, potem Magdą. I zawsze z tym samym pewnym siebie uśmieszkiem, jakby mówił: no i co, złapaliście mnie, i co teraz? choćby się nie krył. Jakby był z siebie dumny. „No, taki już jestem” – można było wyczytać z jego oczu.
Wszystko trwałoby w nieskończoność, gdyby pewnej nocy o trzeciej w przedpokoju nie rozległ się histeryczny dzwonek telefonu. Kolejna kochanka Kamila szukała swojego „misia” i z pretensjami pytała: „Gdzie on jest? Dlaczego nie odbiera?” Emilia była wstrząśnięta – nie tyle samym telefonem, co tym, jak łatwo ta kobieta wtargnęła w jej dom, noc, życie.
Gdy Kamil wrócił nad ranem z twarzą po imprezie, Emilia nie wytrzymała. Jego rzeczy poleciały na korytarz z taką furią, iż choćby kot schował się pod kanapę. On próbował się tłumaczyć:
– Tak, mam inną. Ale nie zamierzam odchodzić z rodziny! Mamy dzieci. Mama jest chora. Jesteśmy rodziną!
Ale Wanda Stanisławówna wyszła z sypialni i po raz pierwszy od dawna podniosła głos:
– jeżeli chcesz być z inną, to bądź. Ale wynoś się stąd. Znajdę, gdzie mieszkać. Leczenie już prawie skończone. A u syna egzaminy. Dość tego cyrku. Wszyscy zasługujemy na normalne życie!
Emilia próbowała się sprzeciwić – mówiąc, iż to jej dom, więc ona zadecyduje. Ale teściowa nie ustąpiła:
– Nie wtrącam się, ale dopóki tu jestem, nie pozwolę, żeby mieszkanie zmieniło się w burdel. Niech zbiera manatki. Ja zostanę do końca tygodnia, znajdę pokój. Reszta to wasza sprawa.
Pod wzrokiem syna Kamil, mrucząc pod nosem, pakował koszule i spodnie do torby sportowej. Było mu wstyd. Upokarzająco. Ale zasłużenie.
Po jego wyjściu Emilia po raz pierwszy od lat poczuła, iż w domu zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Nikt nie krzyczał, nie dzwonił w środku nocy, nie domagał się kolacji. Teściowa odwiedzała ich raz w tygodniu, przynosiła bułki dla Zosi i świeże wieści. A Emilia nagle zrozumiała, iż budzi się bez guli w gardle. choćby w lustrze zaczęła widzieć się inaczej.
I oto, po dwóch miesiącach, gdy leczenie Wandy Stanisławówny dobiegło końca i szykowała się do powrotu, w drzwiach stanął Kamil. Z bukietem. Z winowajczą miną. Ze słowami, które ścięły Emilii krew w żyłach:
– Wybacz mi. Ona mnie wyrzuciła. Zrozumiałem wszystko. Daj szansę. Zacznijmy od nowa?
Wanda Stanisławówna, już w płaszczu i z walizką, spojrzała na synową:
– Decyzja należy do ciebie. Nie będę się wtrącać. Ale czas, żebyś pomyślała nie o tym, kogo szkoda, ale o sobie.
I wzięła wnuczkę za rękę, wychodząc do kuchni.
A Emilia stała w przedpokoju, patrząc na mężczyznę, który zdradził ją nie raz. Na człowieka, który był jej rodziną. A teraz był tylko gościem. I musiała podjąć decyzję. Decyzję, która już nie zależała od nikogo. Tylko od niej.