To był jeden z tych dni, które pamięta się całe życie.
Powietrze było ciepłe, pachnące różami i lawendą, a mała winnica na Mazurach lśniła jak z bajki. Mój kuzyn Kacper w końcu żenił się z Jagodą, swoją miłością ze studiów, po dziesięcioletnim związku, który przetrwał trzy mieszkania, dwa psy i roczną rozłąkę, która, jak twierdzili, tylko ich wzmocniła.
Nigdy nie widziałam go tak spokojnego. Tak pewnego.
Gdy goście zajęli miejsca na białych drewnianych krzesłach, delikatna muzyka sączyła się z kwartetu smyczkowego przy altance. Panna młoda weszła promienna, a wszyscy – naprawdę wszyscy – mieli łzy w oczach. choćby tacy twardziele jak wujek Tadeusz gwałtownie mrugali i odwracali wzrok.
Ale dla mnie chwila, której nigdy nie zapomnę, nie wydarzyła się przed ołtarzem.
To było później, na przyjęciu.
Po ślubie, toastach z szampanem i wzruszającej mowie drużby wygłoszonej przez przyjaciela Kacpra z dzieciństwa, Kubę, światła przygasły, a muzyka zelżała. DJ ogłosił taniec matki z synem.
To była delikatna sprawa. Ciocia Marta, mama Kacpra, zmarła, gdy miał dwanaście lat. Nagle – tętniak. Bez ostrzeżenia. Po prostu jednego dnia była, a następnego już jej nie było. To złamało rodzinę, zwłaszcza Kacpra.
Od tamtej pory moja mama – jego ciotka, Elżbieta – stała się dla niego jak druga matka. Zawsze była przy nim: na każdych urodzinach, szkolnym przedstawieniu, po każdym złamanym sercu. Nie próbowała zastąpić jego mamy, ale dała mu oparcie. Bezwarunkowe. Czułe. Obecne.
I w dniu jego ślubu to ją wybrał do tego tańca.
Nie wiedziałam, dopóki nie zobaczyłam, jak idzie przez salę.
Szedł powoli, z namysłem, w swoim granatowym garniturze. Moja mama siedziała w kącie, elegancka w zwiewnej szarej sukni. Zdjęła buty – zawsze puchły jej stopy na imprezach – a jej oczy już lśniły łzami.
Gdy Kacper pochylił się, wziął jej dłoń i cicho poprowadził na środek, rozmowy ucichły.
Pomógł jej wstać – tylko na chwilę – i objął ją, gdy rozpoczęła się muzyka.
„Za zdrowie państwa” z „Zemsty”.
Cała sala zamilkła.
Położyła dłoń na jego piersi, jak robiła to setki razy, gdy był mały, a on kołysał się z nią delikatnie, jakby była ze szkła.
Śmiali się cicho, szeptali coś, czego nie mogliśmy usłyszeć. Jej głowa przechyliła się w tył, oczy błyszczały. To było czułe. Prawdziwe. Taka chwila, której się nie reżyseruje, nie planuje – po prostu się ją czuje.
A potem, gdy muzyka cichła, moja mama nachyliła się.
Powiedziała mu coś do ucha.
Było krótko – jedno zdanie, może dwa.
Ale widziałam, jak zmieniła się jego twarz.
Odsunął się lekko, spojrzał na nią – naprawdę spojrzał – i szeroko otworzył oczy. Nie ze strachu. Raczej jakby coś w nim zaskoczyło. Jakby odnalazł brakujący element układanki.
Skinął głową.
Potem pocałował ją delikatnie w czoło.
Wszyscy bili brawo, nieświadomi, co właśnie się wydarzyło.
Oprócz mnie.
Widziałam, jak coś między nimi przeszło. Iskrę. Tajemnicę.
Następnego ranka mieliśmy się spotkać na śniadaniu u rodziców Jagody. Luźno, radośnie, z winem i wspomnieniami. Ale Kacper się nie pojawił.
Ani SMS, ani telefon.
Pojechał prosto do domu mojej mamy i spędził tam cały dzień. Nikogo więcej nie zaprosił. choćby Jagody.
Ona, ku mojemu zdziwieniu, nie była zła. Tylko… zdezorientowana. „Powiedział, iż musi porozmawiać z ciocią Elą o czymś ważnym” – wzruszyła ramionami. „To pewnie rodzinna sprawa.”
Ale ja czułam, iż to coś więcej.
Dwa dni później wpadłam oddać pożyczoną książkę. Moja mama była w ogrodzie, przycinała hortensje, nuciła jak zwykle. Nic w niej nie wskazywało na coś niezwykłego. Ale gdy zajrzałam do środka, na kuchennym stole zauważyłam brązową kopertę.
Było na niej jedno słowo:
Kacper.
Nie dotknęłam jej.
Ale tego wieczoru zadzwonił do mnie.
Jego głos drżał, jakby właśnie przebiegł maraton lub wspiął się na emocjonalną górę.
„Mogę ci coś powiedzieć?” – zapytał. „Coś, czego nikt inny nie wie?”
Oczywiście, iż tak.
I wtedy mi opowiedział.
Okazało się, iż list w tej kopercie zmienił wszystko.
Był pisany odręcznie, charakterystycznym, pochylonym pismem mojej mamy. Zaczynał się od wspomnień – historii z dzieciństwa Kacpra, które pamiętała tylko ona. Jak płakał, gdy zgubił swoją ulubioną maskotkę lisa. Jak podarował jej bukiet mleczy po pierwszym konkursie ortograficznym.
A potem powiedziała mu prawdę.
Że jego mama, Marta, nie zmarła nagle.
Była chora przez długi czas.
Po prostu nikomu o tym nie powiedziała – oprócz mojej mamy.
Marta ukryła diagnozę – nieoperacyjnego guza mózgu – bo nie chciała, by syn pamiętał ją jako umierającą. Chciała, by jego ostatnie wspomnienia były pełne śmiechu, bajek,