To był taki dzień, który zapamiętuje się na zawsze.
Powietrze było ciepłe, przesycone zapachem róż i lawendy, a mała winnica na Mazurach lśniła jak z bajki. Mój kuzyn Krzysztof w końcu żenił się z Kingą, swoją miłością z czasów studiów, po dziesięciu latach związku, który przetrwał trzy mieszkania, dwa psy i roczną rozłąkę, która, jak twierdzili, tylko ich wzmocniła.
Nigdy nie widziałem go tak spokojnego. Tak pewnego.
Gdy goście zajęli miejsca na białych drewnianych krzesłach, delikatna muzyka popłynęła z kwartetu smyczkowego stojącego przy altanie. Panna młoda weszła promienna, i wszyscy—naprawdę wszyscy—mieli łzy w oczach. choćby twardziele, jak wujek Marek, zaciskali powieki i odwracali wzrok.
Ale dla mnie moment, którego nigdy nie zapomnę, nie wydarzył się przy ołtarzu.
Zdarzył się później, na przyjęciu.
Po przysiędze, toastach i zabawnym przemówieniu świadka, wygłoszonym przez przyjaciela Krzysztofa z dzieciństwa, Jakuba, światła przygasły, a muzyka staKiedy Krzysztof przytulił jej córeczkę po raz pierwszy i szepnął „Witaj, Marie Klaro”, zrozumiał, iż tańce, które odmierza życie, realizowane są dłużej niż tylko jedna piosenka.