**Dziennik, 15 maja 2024**
Tato, nie odchodź! Kochany, nie zostawiaj nas! Nie kupuj mi już nic, ani Bartkowi też. Tylko zostań z nami! Nie potrzeba samochodzików, ani cukierków. Żadnych prezentów! Chcemy tylko, żebyś był blisko! krzyczał sześcioletni Wojtek, uczepiony nogi ojca.
Ich mama w tym czasie szlochała w pokoju. Nie miała siły wstać ani wyjść.
A czternastoletni Bartek stał z zaciśniętymi pięściami. Miłość do ojca walczyła w nim z nienawiścią.
Wojtek był mały. Nic jeszcze nie rozumiał. Ale Bartek widział, jak cierpiała matka. Jak klęczała dzień wcześniej, błagając ojca, by został. Choć na chwilę. Dopóki Wojtek trochę podrośnie. Prośby nie pomogły.
Przestań! Wstawaj! Nie uniżaj się, słyszysz?! Nie jesteś mu potrzebna. Ani ja, ani nikt z nas. Niech się toczy! Bartek podbiegł i zaczął odrywać młodszego brata od taty.
Synu, po co tak? Będę was odwiedzał, pomagał. Tylko mieszkać będę gdzie indziej. Ale kocham was tak samo. Tak po prostu postanowiliśmy zaczął ojciec.
Kto postanowił? Ty postanowiłeś! Myślisz, iż nic nie słyszałem? Mama prosiła cię, żebyś nie odchodził. Tu jesteśmy my! My jesteśmy rodziną. A ty idziesz! Do jakiejś kobiety! Ona jest ważniejsza od nas, tak? Bartek walczył ze łzami.
Gdyby ojciec go przytulił, postawił walizki i powiedział, iż to głupi błąd Rzuciłby mu się na szyję. I wybaczył. Bo to przecież tata.
Ten, który uczył go naprawiać samochód, zabierał na ryby, grał w piłkę, czytał książki przed snem. Jak mógł tak po prostu wykreślić ich ze swojego życia? Za co?
Wojtek darł się z płaczu. Matka łkała. Ojciec powiódł wzrokiem po nich wszystkich i wyszedł, ze spuszczoną głową.
A za nim jeszcze długo leciało: Tato! Nie odchodź!.
* * *
Od tamtej pory życie stało się inne.
Bartek znienawidził ojca. Nie chciał się z nim spotykać, odrzucał prezenty, które przynosił.
Wojtek czekał. Siadywał pod drzwiami. Stawał na balkonie i wpatrywał się w dal.
Ojciec prosił, by dzieci mogły z nim spędzać czas. Matka nie pozwalała.
Choć Bartek sam nie chciał. Wojtek tęsknił, ale mówiono mu tata nie chce cię widzieć.
Ich matka z dumą zrezygnowałaby z alimentów, ale musieli jakoś żyć.
Zakochał się, wasz tatuś. Ot, jak bywa! Gdzie indziej słodziej! Dzieci mu niepotrzebne. Tam teraz inne będą! mawiała.
Bartek słuchał w milczeniu. Wojtek płakał.
* * *
Rok później ojciec wrócił. A raczej chciał wrócić. Wojtka nie było w domu. Tylko Bartek i matka.
Ojciec przepraszał, mówił, iż zrozumiał swój błąd. Nie może bez nich żyć. Ale matka nie przyjęła go z powrotem. To były chwile jej zemsty.
I Bartek nie wybaczył. Rana wciąż bolała.
A Wojtka nikt nie spytał. Był jeszcze za mały.
* * *
Minęły lata. Bartek zajął się handlem. Wojtek został lekarzem. Starszy brat założył rodzinę. Młodszy opiekował się matką do końca, aż jej zabrakło.
Niedługo potem Wojtek postanowił ożenić się z przyjaciółką z dzieciństwa, Kasią.
Przed ślubem Bartek miał interesy w innym mieście. Zaproponował wspólną podróż. Wybrali pociąg, pili herbatę, rozmawiali pod rytm kół.
Nie kłócili się, żyli w zgodzie, choć widywali się rzadko. Byli jednak zupełnie różni.
Bartek twardy, nieznoszący sprzeciwu. Wojtka przezywał pan doktor miłości żartem radził mu, by odrzucił dobroć. Nie w modzie teraz, mawiał.
Po załatwieniu spraw poszli zwiedzać miasto, zachwycali się nim. Potem ruszyli na dworzec.
Nagle Bartek omal nie potknął się o mężczyznę. Splunął, iż nie ma co siedzieć tam, gdzie nie trzeba. Tamten leżał na kartonie. Brudny, z brodą, bez nóg.
Wojtek już przeszedł dalej, gdy usłyszał śmiech bruta. Bartek pokazywał palcem na bezdomnego i rechotał. Wojtek gwałtownie pociągnął go za rękaw.
Przestań! To nieładne. Nie wiesz, co go spotkało. Nie nam go oceniać!
Nie nam, braciszku? Właśnie nam. Nie poznajesz? Ty byłeś za mały. Ale ja poznałem od razu. Oczy naszego taty zielone. Mama zawsze mówiła, iż pokochała go za oczy. Na próżno. Co, św













