Teściowa bliższa niż rodzona matka: gorzka prawda mojego życia
Historia o tym, jak jedna kobieta stała się dla mnie matką, a druga pozostała tylko formalnością w dokumentach.
Moja rodzona matka zawsze stawiała na pierwszym miejscu swoje humory, potrzeby i spokój. Ja byłam gdzieś w tle, jak cień, jak coś obowiązkowego, ale nieważnego. Teraz złości się, iż nie biegam do niej na każde skinienie, iż z „obcą” – jak mówi – „kobietą” mam bliższe relacje niż z tą, która mnie urodziła. Ale to jej własna zasługa.
Od dzieciństwa żyłam według prostej zasady: nie przeszkadzać mamie. To gwarantowało ciszę w domu i brak awantur. Była zajęta sobą, serialami, koleżankami, wiecznym rozdrażnieniem. Sprawdzenie lekcji kończyło się klapsem, a rozmowy – zirytowanym krzykiem.
— Boże, choćby w domu nie ma spokoju! Daj mi obejrzeć telewizję! — wrzeszczała, gdy tylko otwierałam usta.
Nie pojawiła się na żadnym moim szkolnym przedstawieniu. Żadne zebranie nie obyło się bez jej wyrzutów. Wspierała mnie babcia, a choćby ojczym – obcy człowiek – okazywał mi więcej ciepła. Pomagał w lekcjach, zapisał mnie do biblioteki, szczerze interesował się moim życiem. Kochałam go. A gdy odszedł, płakałam bardziej niż ona. Ona choćby nie zauważyła.
Potem całkiem się od siebie oddaliliśmy. Ja żyłam swoim życiem. Ona swoim. Tak, dawała jeść, ubrania. Ale nigdy nie spytała, jak się czuję, nie przytuliła, nie zainteresowała. Mogłam zbłądzić, ale intuicja mnie uratowała.
Po szkole matka odmówiła płacenia za studia. Powiedziała: jeżeli chcesz, zarabiaj sama. Pracowałam ciężko, na wielu etatach. Nie narzekałam. W jednej z firm poznałam Krzysztofa – mojego przyszłego męża. Pokochaliśmy się, urządziliśmy skromne wesele i zamieszkaliśmy u jego rodziców.
I wtedy moje życie się zmieniło.
Jego matka, Halina Janowicz, okazała się nie tylko dobrą kobietą. Stała się moją prawdziwą matką. Bez histerii, bez oceniania, bez wyrzutów. Słuchała, wspierała, doradzała, gdy prosiłam. Nie wtrącała się, ale zawsze była blisko.
Po raz pierwszy poczułam: oto ciepło. Oto rodzina. Nie bałam się być sobą. Nie bałam się błędów. Nie musiałam się bronić. Aż w końcu sama zaczęłam nazywać ją „mamą” – to przyszło naturalnie.
Do swojej rodzonej dzwoniłam raz na tydzień. Tylko po to, żeby nie mówiła, iż o niej zapomniałam. Ale każda rozmowa kończyła się słowami „jesteś niewdzięczna, zostawiłaś mnie”. I znowu odkładałam słuchawkę z gulą w gardle.
— Po prostu jest zazdrosna – mówiła Halina Janowicz. – Masz już swoją rodzinę. A twoja matka wciąż chce, żebyś żyła jej życiem.
Przez 12 lat małżeństwa urodziło nam się dwoje wspaniałych dzieci. Mieszkamy już w swoim mieszkaniu, a teściowie wyprowadzili się za miasto. Dzieci uwielbiają u nich bywać. Za to do mojej matki nie chcą jechać. My z mężem zaglądamy tylko na święta – z obowiązku, nie z serca.
Ona się obraża. Oskarża. Mówi, iż ją zdradziłam. Ale ja wiem: prawdziwa matka to nie ta, która tylko urodziła, ale ta, która kocha. Halina Janowicz stała się dla mnie właśnie taką. Jest blisko. Wspiera. Cieszy się z moich sukcesów i pomaga w trudnych chwilach.
Nie mszczę się na swojej matce. Nie. Pomagam jej, jak powinnam. Zakupy, leki, rachunki. Ale moje serce już dawno przed nią zamknęłam. Za dużo bólu. Za dużo obojętności, którą nazywała „wychowaniem”.
Może ktoś mnie osądzi. Ale to moja prawda. Moje życie. I moja teściowa – jest mi bliższa niż matka.