„Teściowa karmiła moje dziecko jedzeniem ze śmietnika”: wyprowadziłam się i postawiłam mężowi ultimatum

polregion.pl 2 dni temu

**Dzisiaj zanotowałem coś, co mnie poruszyło do głębi.**

Kiedy poznałem Kasię, oboje mieliśmy już dobrze po trzydziestce. W tym wieku nikt nie zwleka – tak też było z nami: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, po paru miesiącach złożyliśmy papiery w urzędzie stanu cywilnego. Oboje pragnęliśmy założyć rodzinę. Kasia od dawna marzyła o dzieciaku, a ja – choć wcześniej nie brałem ślubu – też chciałem zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez wielkich ceremonii, i zamieszkaliśmy w kawalerce po babci Kasi, którą dostała w spadku. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy układać sobie życie.

Z moją matką, Haliną Stanisławówną, Kasia przed ślubem widziała się może ze trzy razy – raz na kawie i potem na uroczystości. Wtedy wydawała się spokojna, uprzejma, niby zaakceptowała nasz związek, syna „wypuściła” bez protestów i nie wtrącała się w nasze sprawy. Kasia choćby pomyślała, iż trafiła na świetną teściową. Jakże się myliła.

Dziecka nie odkładaliśmy. Kasia zaszła w ciążę niemal od razu i całe te dziewięć miesięcy spędziła w prawdziwym luksusie. Nosiłem ją na rękach – dosłownie i w przenośni. O trzeciej w nocy obierałem mandarynki, rano robiłem kanapki z awokado, głaskałem jej brzuch i szeptałem bajki naszemu synowi. Teściowa na pozór się nie wtrącała. Tylko czasem przesyłała prezenty – słoiki dżemów, jabłka.

Wtedy nie zwróciłem uwagi, ale te słoiki bywały zakurzone, dżem czasem przesłodzony, a jabłka – z dziwnymi plamami. Uznałem, iż starsza kobieta, wzrok już nie ten, w sklepie mogła nie zauważyć. Ale potem urodził się nasz Maurycy – i wszystko się posypało.

Teściowa zaproponowała, żeby na początku zamieszkała z nami – niby by pomagała z dzieckiem, a przy okazji wynajęłaby swoje mieszkanie, żebyśmy mieli dodatkowy zastrzyk gotówki. U mnie w pracy akurat były ciężkie czasy, a do tego wzięliśmy kredyt na samochód. Pomysł wydał się rozsądny. Kasia się zgodziła.

Ale Halina Stanisławówna nie przyjechała – ona się do nas wprowadziła. Z ciężarówką rzeczy. Chociaż… „rzeczy” to za duże słowo. To był złom: stare, zardzewiałe garnki, nadgryzione kubki, połamane zabawki, pudła pełne starych gazet. Każdego dnia jej „kolekcja” rosła. Zauważyliśmy nawet, iż w śmietniku zaczęły się pojawiać opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.

Aż w końcu pewnego dnia zobaczyłem, jak wraca z wielką siatą. Szarą, brudną, z logo dyskontu. Zajrzałem – i mnie zatrzęsło. W środku były przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty tydzień po dacie ważności, banany, które już nie tylko sczerniały – one zgniły. Ona to wnosiła do naszego domu. Do domu, gdzie był nowo narodzony chłopiec!

I chciała tym nas karmić! Kasię, która jeszcze niedawno była w ciąży, a teraz naszego małego Maurycego! Kasia wpadła w szał. Kazała mi porozmawiać z matką. A ja… zacząłem ją bronić. Mówiłem, iż ona dorastała w chudych latach, iż jej matka też tak robiła, zbierała resztki od sąsiadów, wyciągała jedzenie ze śmietników, żeby przeżyć.

– Ale my nie żyjemy w wojnie! – krzyczała Kasia. – Mamy pieniądze! Nie musimy jeść śmieci! Rozumiesz, iż to zagrożenie dla dziecka?!

Milczałem. W końcu powiedziałem cicho: – Mama nie robi tego ze złości. Stara się.

Stara się?! Kasia stwierdziła, iż ma dość. Spakowała rzeczy, wzięła syna i pojechała do rodziców do Krakowa. Tam jest spokój, czysto i nikt nie podaje im jedzenia wyciągniętego ze śmietnika.

Postawiła mi ultimatum: albo moja matka wyprowadza się razem ze swoim rupieciem, albo ja zostaję z nią sam. Ale ona nie wróci do syfu i wysypiska.

A teraz, chłopaki, powiedzcie mi szczerze: przesadziłem? Może powinienem był inaczej? Spokojnie wytłumaczyć? Dać szansę? Czy Kasia postąpiła słusznie, broniąc siebie i swojego dziecka?

**Dzisiaj zrozumiałem jedno: czasem, żeby chronić rodzinę, trzeba stanąć przed wyborem, który boli. Ale miłość to też stawianie granic.**

Idź do oryginalnego materiału