„To już przesada!” – Natalia odmówiła przyjęcia gości, którzy zamienili jej mieszkanie w darmowy pensjonat
Czasem życie serwuje takie historie, iż aż trudno uwierzyć, iż nie są scenariuszem taniej komedii. Śmieszne może być tylko dla postronnych obserwatorów, a dla głównego bohatera – ani trochę. Właśnie taką opowieść usłyszałem niedawno od sąsiadki z klatki – Natalii, drobnej, spokojnej kobiety około trzydziestki. Z pozoru wzór uprzejmości, ale jak się okazało, choćby jej cierpliwość ma swoje granice.
Kiedyś mieszkała w Łodzi, pracowała w miejskiej bibliotece i kręciła się wśród przypadkowych znajomych – grupa różnorodna, ale na ogół sympatyczna. Jednym z nich był Tomek, dusza towarzystwa i wieczny flirciarz, z którym czasem widywali się przy okazji herbatek u wspólnych przyjaciół. Nie byli blisko, zwykłe towarzyskie przeloty. Później Natalia przeniosła się do Warszawy, znalazła pracę, urządziła przytulne mieszkanie na Mokotowie i dawni „znajomi” powoli odchodzili w zapomnienie.
Aż pewnego dnia… Tomek znów się pojawił.
Minęło parę lat – zdążył się ożenić, rozwieść, potem znów wziąć ślub. Spotkali się przypadkiem na urlopie w Zakopanem. Jak się okazało, Tomek był tam nie z nową żoną, a… sam. Natalia nie drążyła tematu – nie interesowało jej, dlaczego. Mężczyzna natrętnie wypytywał: jak życie, gdzie teraz mieszkasz, jakie plany. Odpowiadała grzecznie, ale bez większego zaangażowania.
Po tygodniu zadzwonił:
– Słuchaj, jesteśmy z Anką (pierwszą żoną) w Warszawie. Przyjechaliśmy na dwa dni, możemy się u ciebie zatrzymać?
Natalia oniemiała. Nie zdążyła choćby grzecznie odmówić – po trzech godzinach stali pod jej drzwiami z walizkami. „No dobrze – pomyślała. – Jeden dzień, przeżyję”. Ale jeden dzień zamienił się w pięć… a potem w nieskończoność.
Tomek i Anka czuli się jak u siebie. Chodzili po mieszkaniu w bieliźnie, domagali się kolacji, urządzali wieczorne „imprezki”, pili wino z jej kieliszków, nie sprzątali po sobie, a choćby zaprosili swoich znajomych – „tylko na chwilę, pogadać”.
– Możemy zostać jeszcze jeden dzień? Tak tu przyjemnie! – gadała Anka, smarując sobie kanapki z jej lodówki.
Natalia znosiła to w milczeniu, aż w końcu, piątego dnia, pokazała im drzwi. Wymówiła się nagłym przeziębieniem i pracą. Gdy wyszli, wyszorowała mieszkanie na błysk i postanowiła: nigdy więcej.
Minął miesiąc. Natalia ledwo odetchnęła, gdy znów zadzwonił Tomek.
– Hej! Jesteśmy z nową żoną, Kasią, w stolicy na tydzień. Co u ciebie? Liczymy, iż nas przyjmiesz?
W Natalii aż zagotowało się od środka. Wyprostowała się na krześle.
„To już nie brak taktu. To zwykła inwazja” – przemknęło jej przez myśl.
Odpowiedziała spokojnie, ale stanowczo:
– Słuchajcie, szanuję was, ale moje mieszkanie to nie hotel. Nie mam ani siły, ani ochoty na powtórkę. W Warszawie są hotele, hostele, Airbnb. Liczę na zrozumienie.
Tomek zawahał się, po czym rozłączył się bez słowa. Żadnego „dziękuję”, żadnych przeprosin – cisza.
Później Natalia zwierzyła mi się:
– Dawniej nie potrafiłam mówić „nie”. Myślałam, iż bycie miłą oznacza ciche znoszenie wszystkiego. Teraz wiem: szacunek zaczyna się od siebie. jeżeli nie chcę kogoś gościć – nie czyni mnie to złym człowiekiem. To zwykła dorosła decyzja.
Czy miała rację? A może jednak powinna była okazać litość i wpuścić ich ponownie? Gdzie kończy się gościnność, a zaczyna czyjeś bezczelne wykorzystywanie?