Trudny wybór: Powrót

newsempire24.com 2 dni temu

Trudna decyzja. Powrót

— jeżeli chcesz, leć — powiedział Olek, stawiając filiżankę w zlewie. Jego głos był spokojny, niemal obojętny. — Tylko nie licz na moje wsparcie. Ani moralne, ani fizyczne.

— I nie liczę — cicho odparła Weronika, nie patrząc na niego.

— Potem nie mów, iż szkoda było jechać.

— Może powiem. A może nie. Ważne, żeby nie żałować, iż się nie spróbowało.

Ostatecznie wyjechała.

Lot z przesiadką się opóźnił, a samolot łączący odleciał, choćby nie zauważając jej spóźnienia. Siedem godzin męczącego oczekiwania w dusznym lotnisku, plastikowa kanapka i torba na ramieniu zamiast walizki — suknia została w bagażowym przedziale na innym kontynencie.

W hotelu powiedziano, iż rezerwacja „nie przeszła”. Młody człowiek za recepcją tłumaczył to z uśmiechem, jakby mówił o czymś błahym:

— Przepraszam, pani, wszystko zajęte. Mogę podać listę pobliskich moteli.

— Dziękuję — rzuciła Weronika sucho. — Akurat listy życiowych porażek mi teraz brakowało.

Usiadła w kafejce za rogiem, zamówiła kawę i wpatrując się w ekran telefonu, przewijała kontakty. Palec zatrzymał się na imieniu: Lena Szymańska. Studencka przyjaciółka, z którą razem uczyły się w Krakowie. Potem korespondencja, rzadkie polubienia… i cisza.

„Może zaryzykować?” — pomyślała Weronika i wysłała krótką wiadomość.

Odpowiedź przyszła po trzech minutach:

„Oczywiście, przyjeżdżaj! Mamy gościnny pokój. A suknię znajdziemy, żaden problem. Tylko pewnie jesteś chudsza — wezmę coś z zapasem. Jak dawno cię nie było!”

Rano jechały już ulicami podwarszawskich miejscowości. Weronika czuła, jak z każdym skrętem samochód zabiera ją coraz głębiej w przeszłość, która dawno umarła. Lena przez ten czas bardzo się zmieniła — zadbana, pewna siebie, ale wciąż życzliwa, bez śladu wyniosłości. Dała adres klubu, krytycznie obrzuciła Weronikę wzrokiem, ułożyła jej włosy, spryskała lakierem, podała broszkę:

— Idziesz tam nie jak cień przeszłości, ale jak kobieta, która zna swoją wartość. One wszystkie mają te same twarze i usta. Ale nie każda ma duszę. Trzymaj się prosto, Weronika.

Przyjęcie było pretensjonalne.

Namioty, wypielęgnowane trawniki, kelnerzy z szampanem, kobiety w projektantkich kreacjach — jakby odlane z jednej formy. Wszystko drogie, wystawne i… obce. Znajomych twarzy Weronika nie zobaczyła. Tylko nowe — opalone, napięte, pełne własnej ważności.

Sławek pojawił się pierwszy. Trochę postarzały, ale wciąż taki sam. Podszedł, przepraszająco się uśmiechnął, przytulił, szepnął:

— Cieszę się, iż przyjechałaś. Wybacz, nie powiedziałem Ilonie. Chciałem, żeby po prostu cię zobaczyła…

Weronika nie odpowiedziała. Już i tak wszystko stało się jasne.

Ilona podeszła nieco później. Nie sama — z całym orszakiem. Suknia od projektanta, twarz idealnie ukształtowana, wzrok — szklany.

— Weronika? Co za niespodzianka — powiedziała, szczerząc zęby w udawanym uśmiechu. — Ty… tutaj?

— Ja to ja. A tutaj to tylko miejsce — spokojnie odparła Weronika. — Gratuluję jubileuszu.

— Dziękuję. Mam nadzieję, iż podróż nie była zbyt męcząca?

— Trochę. Ale Lena Szymańska pomogła. Zabawne, jak trwałe bywają stare więzi, choćby po latach.

— Lena? No tak… Pomogła nam, gdy się przeprowadzaliśmy. Podobno ma dobry gust. To nie jej suknia?

— Jest wygodna. I pasuje lepiej niż niektóre wspomnienia.

Ilona na moment straciła rezon.

— No cóż… Mam nadzieję, iż wieczór ci się spodoba.

— Już mi się podoba. Dziękuję za zaproszenie.

— Ja… nie zapraszałam.

— Ale też nie wyrzucasz — odpowiedziała Weronika z łagodnym półuśmiechem.

Później, gdy jeden z gości nagle osunął się na krześle i zaczął sinieć, w sali wybuchła panika.

— Dusi się! — krzyknęła kobieta w sukni w lamparty. — Niech ktoś wezwie karetkę!

— Jestem lekarzem — spokojnie powiedziała Weronika, stojąc już przy nim. Bez histerii, bez zamieszania, precyzyjnie. Badanie, puls, torba pod głowę, rozpięty kołnierzyk. Działała, jakby robiła to codziennie. I robiła.

Karetka przyjechała po piętnastu minutach. Przez ten czas ani Ilona, ani nikt z jej świty choćby nie podeszli.

Rano Weronika obudziła się w pokoju u Leny. Suknia leżała starannie złożona na krześle, na stole stała kawa i kartka:

„Postąpiłaś słusznie. jeżeli zechcesz znów zniknąć w tym mieście — dzwoń. Pokój twój.”

Na lotnisku czuła ulgę.

Nie dlatego, iż wszystko się skończyło.

Ale dlatego, iż wreszcie wszystko znalazło swoje miejsce.

Ta przyjaźń umarła dawno. Tylko pogrzeb się przeciągnął. Teraz się odbył. Bez kwiatów. Bez łez. Ale z pożegnaniem.

Olek czekał na nią przy wyjściu. Jego kudłaty pies Burek o mało nie powalił jej z radości.

— No i jak? — zapytał.

— Zamknęłam gestalt.

— Z hukiem?

— Troszkę. Ale z godnością.

— I?

— Już nie ciągnie.

Wziął od niej torbę.

Ona wzięła go pod rękę.

I poszli do domu.

Idź do oryginalnego materiału