Trudny wybór. Powrót

newsempire24.com 1 dzień temu

**Trudna decyzja. Powrót**

— jeżeli chcesz, leć — rzucił Marek, stawiając kubek w zlewie. Jego głos był spokojny, niemal obojętny. — Tylko nie licz na moje wsparcie. Ani moralne, ani fizyczne.

— Nie liczę — cicho odparła Kinga, nie patrząc na niego.

— Potem tylko nie mów, iż to był błąd.

— Może powiem. A może nie. Ważne, żeby nie żałować, iż się nie spróbowało.

Ostatecznie wyjechała.

Lot z przesiadką się opóźnił, a łączący samolód odleciał, choćby nie zauważając jej spóźnienia. Siedem godzin męczącego oczekiwania w dusznej hali lotniska, plastikowa kanapka i torba na ramieniu zamiast walizki — suknia została w luku bagażowym na innym kontynencie.

W recepcji hotelu oznajmili, iż rezerwacja „nie przeszła”. Młody człowiek za kontuarem tłumaczył to z uśmiechem, jakby chodziło o drobnostkę:

— Przepraszamy, pani, mamy komplet. Mogę podać listę pobliskich moteli.

— Dziękuję — rzuciła Kinga oschle. — Tylko listy życiowych porażek mi teraz brakowało.

Usiadła w kafejce za rogiem, zamówiła kawę i przeglądała kontakty w telefonie. Palec zatrzymał się na nazwisku: Zosia Kowalska. Dawna przyjaciółka ze studiów we Wrocławiu. Potem tylko sporadyczne wiadomości, rzadkie polubienia… i cisza.

*„Może warto zaryzykować?”* — pomyślała i wysłała krótką wiadomość.

Odpowiedź przyszła po trzech minutach:

„Oczywiście, przyjeżdżaj! Mamy pokój gościnny. Suknię też znajdziemy, nie ma problemu. Tylko pewnie jesteś chudsza — wezmę coś z zapasem. Ale gdzie ty się podziewałaś przez te wszystkie lata?”

Rano jechały już ulicami podwarszawskiej miejscowości. Kinga czuła, iż z każdym zakrętem auto wciąga ją głębiej w przeszłość, która dawno umarła. Zosia zmieniła się przez ten czas — zadbana, pewna siebie, ale wciąż serdeczna, bez śladu buty. Podarowała adres klubu, oceniła Kingę krytycznym spojrzeniem, ułożyła jej włosy, spryskała lakierem, wręczyła broszkę:

— Idziesz tam nie jak duch minionych czasów, ale jak kobieta, która zna swoją wartość. Oni wszyscy mają te same twarze i usta. Ale nie wszystkich stać na duszę. Trzymaj się prosto, Kinga.

Impreza była pretensjonalna.

Namioty, wypielęgnowane trawniki, kelnerzy z szampanem, kobiety w projektowych kreacjach — jakby wylane z jednej formy. Wszystko drogie, przesadne i… obce. Znajomych twarzy Kinga nie zobaczyła. Tylko nowe — opalone, napięte botoksem, pełne fałszywej pewności.

Krzysiek pojawił się pierwszy. Trochę postarzały, ale wciąż ten sam. Podeszła, uśmiechnął się przepraszająco, przytulił, szepnął:

— Cieszę się, iż jesteś. Przepraszam, nie powiedziałem Oldze. Chciałem, żeby po prostu zobaczyła…

Kinga nie odpowiedziała. Wszystko stało się już jasne.

Olga podeszła nieco później. Nie sama — z całym orszakiem. Suknia od projektanta, twarz idealnie wygładzona, wzrok — szklany.

— Kinga? Co za niespodzianka — powiedziała z grymasem, który udawał uśmiech. — Ty… tutaj?

— Ja to ja. A tutaj to tylko miejsce — odparła Kinga spokojnie. — Gratuluję rocznicy.

— Dziękuję. Mam nadzieję, iż podróż nie była zbyt męcząca?

— Trochę. Ale Zosia Kowalska pomogła. Zabawne, jak stare więzi trzymają się mocno, choćby po latach.

— Zosia? No tak… Pomogła nam przy przeprowadzce. Podobno ma dobry gust. To nie jej suknia?

— Jest wygodna. I leży lepiej niż niektóre wspomnienia.

Olga na moment straciła rezon.

— Cóż… Mam nadzieję, iż spodoba ci się wieczór.

— Już mi się podoba. Dziękuję za zaproszenie.

— Ja… nie zapraszałam.

— Ale też nie wyrzucasz — odparła Kinga z łagodnym półuśmiechem.

Później, gdy jeden z gości nagle osunął się na krześle i zaczął sinieć, salę ogarnęła panika.

— Dusi się! — wrzasnęła kobieta w leopardziej sukience. — Niech ktoś wezwie karetkę!

— Jestem lekarzem — spokojnie oznajmiła Kinga, już klęcząc przy nim. Bez histerii, bez zamętu, precyzyjnie. Badanie, puls, torba pod głowę, rozpięty kołnierzyk. Działała, jakby robiła to codziennie. I robiła.

Karetka przyjechała po piętnastu minutach. Przez ten czas ani Olga, ani nikt z jej świty choćby nie podszedł.

Rano Kinga obudziła się w pokoju u Zosi. Suknia leżała starannie złożona na krześle, na stole stała kawa i kartka:

„Wszystko zrobiłaś dobrze. jeżeli zechcesz zniknąć w tym mieście jeszcze raz — dzwoń. Pokój jest twój.”

Na lotnisku czuła lekkość.

Nie dlatego, iż to się skończyło.

Ale dlatego, iż wreszcie wszystko znalazło swoje miejsce.

Ta przyjaźń umarła dawno. Pogrzeb tylko się przeciągnął. Teraz się odbył. Bez kwiatów. Bez łez. Ale w godności.

Marek czekał na nią przy wyjściu. Jego kudłaty pies Burek o mało nie przewrócił jej z radości.

— No i jak? — zapytał.

— Zamknęłam gestalt.

— Z hukiem?

— Trochę. Ale z dumą.

— I?

— Już nie ciągnie.

Wziął od niej torbę.

Ona wzięła go pod ramię.

I poszli do domu.

Idź do oryginalnego materiału