Witold budził się o trzeciej nad ranem, by pracować przy wywozie śmieci na ulicach Warszawy. Dzięki świetnym ocenom w szkole dostał stypendium na uniwersytet. Marzył, by zostać inżynierem. Nie dla pieniędzy, ale dla lepszego życia i pomocy rodzinie.
Lecz droga nie była łatwa. Aby pogodzić naukę z pracą, musiał planować każdą minutę. Wstawał przed świtem, wkuwał teorię przez godzinę, a potem jechał do pracy od piątej do dziewiątej, czasem dłużej. Wracał biegiem do domu albo do publicznych toalet. Mył się, jak mógł. Zimą marzł, latem pot nie schodził z jego skóry.
Czasem wpadał na zajęcia spóźniony. Czasem, mimo mycia, woń śmieciarek wciąż go prześladowała. Nie robił tego dla przyjemności. Nie miał wyboru.
Koledzy z roku krzywo na niego patrzyli. Odsuwali się. Śmiali się półgłosem, ale on słyszał. Niektórzy teatralnie otwierali okna. Inni rzucali kąśliwe uwagi. Nikt nie chciał siadać obok niego.
Witold spuszczał wzrok. Nie odpowiadał. Po prostu otwierał zeszyt i skupiał się na wykładzie. Czasem trzęsły mu się ręce ze zmęczenia. Czasem oczy same się zamykały. Ale wytrzymywał. Bo chciał iść naprzód. Bo pragnął czegoś więcej.
Wykładowcy to widzieli. Zawsze odpowiadał celująco. Rozumiał szybciej niż inni. Nigdy nie oszukiwał. Nigdy nie narzekał.
Pewnego dnia, po trudnym kolokwium, profesor wszedł do sali z kamienną twarzą. Oświadczył, iż wszyscy oblali. Zapadła cisza. A potem dodał:
— Wszyscy… oprócz Witolda.
Rozeszły się szepty. Niektórzy nie wierzyli. Inni warczeli pod nosem: „Pewnie mu pomaga”, „Ciekawe, jak się uczy”…
Profesor spojrzał na Witolda i zapytał głośno:
— Co robisz, iż tak świetnie to ogarniasz?
Witold spiął się. Nie był przyzwyczajony do tylu spojrzeń. Przełknął ślinę i odparł:
— Powtarzam na głos, aż zapamiętam. Piszę ściągi. Nagrywam się i słucham w pracy.
Nikt nie odezwał się ani słowem.
Tego samego dnia profesor, wychodząc, usłyszał, jak kilku studentów wyśmiewa się z Witolda. Zatrzymał się i spojrzał im w oczy.
— Wy choćby nie wiecie, co to trud — powiedział twardo. — On od świtu zbiera śmieci, gdy wy jeszcze śpicie. A i tak jest tu, zdaje lepiej niż wy, i nie jęczy. Powinniście się wstydzić. Zamiast drwić, powinniście się od niego uczyć.
Studenci zamilkli. Niektórzy spuścili oczy. Jeden podszedł do Witolda i przeprosił. Drugi też. Profesor usiadł obok niego i szepnął:
— Nie poddawaj się, Witold. Życie nie zawsze jest sprawiedliwe, ale to, co robisz, ma sens. Nie jesteś sam.
Witold ledwie się uśmiechnął. Ale w środku poczuł, iż każda trudna godzina w końcu się opłaca.
Nie ustępuj. Twoja wartość nie zależy od tego, jak widzą cię inni, ale od tego, co robisz, gdy nikt nie poda ci ręki. Tak jak Witold. Nie odpuszczaj. Każdy wysiłek kiedyś przyniesie owoc. Zasługujesz na to.