10 października 2025 Dziś wyruszyłem w podróż, której nie zamierzałem cofać. Wysiadłem z łodzi pachnącej żywicą i leśnym torfem i od razu poczułem, iż nie będę już wracał. Powietrze było inne wilgotne, przesycone zapachem sosny, mchu, ryby i czegoś jeszcze, jakby samo życie rozlewało się wokół bez domieszek.
Witaj przywitał mnie przewodnik w kamizelce rybackiej. To nasza baza Żywe Wody. Rozstaw namiot, gdzie chcesz. Toaleta tam po lewej. jeżeli chcesz pomóc, jutro o ósmie rano spotykamy się przy brzegu sprzątamy teren.
Skinąłem głową. Słowo pomóc nie wywoływało strachu. Straszne było cisza. Po długich miesiącach nikt nie zadawał mi pytań. Nikt nie pytał: Jak się masz?, Udało ci się?, Znowu będziesz wykładać?. Nikt nie patrzył ze smutkiem ani niepokojem.
Rozstawiłem namiot na niewielkim wzniesieniu przy brzegu San. Usiadłem na kłodzie, zdjąłem buty i włożyłem stopy w lodowatą wodę. Po raz pierwszy od dawna nie płakałem.
Dwie tygodnie minęły. Noszę wiadra, kopię rowy, myję garnki. Ręce pełne zadrapań, plecy bolą od ciężkiego sprzętu, ale w głowie panuje spokój. Ludzie w bazie są różni: studenci, biolodzy, byli programiści, artyści, wolontariusze z całego kraju. Wszyscy trochę ekscentryczni, trochę zagubieni.
Kim byłaś? zapytała wieczorem Grażyna, dziewczyna z rudymi dredami i głosem jakby z cyrku.
Nauczycielką historii sztuki. Uniwersytet w Krakowie.
Dlaczego odeszłaś?
Syn zmarł rok temu. Utopił się. Nie mogłam już żyć. Słów po prostu nie zostało.
Grażyna nie wydała ani jednego dźwięku, tylko skinęła głową:
Rozumiem. Mój ojciec miał raka, zmarł w grudniu. Wyjechałam tutaj, bo inaczej zwariowałam.
Czy tu ludzie wariują?
Wariować można wszędzie. Tu przynajmniej nie jest strasznie.
Po raz pierwszy uśmiechnąłem się.
Zaczęłam rysować na szarej kartce z worków po ziemniakach. Szkice rzeki, ptaków, ludzi przy ognisku, a czasem mojego syna w kamizelce rybaka z wiosłem, który się uśmiechał.
Pewnego dnia ktoś powiesił moje rysunki na sznurze przy stołówce. Wieczorem wszyscy przynieśli własne dzieła zdjęcia, wiersze, wyroby z kory.
Ogłaszam Dzień Samowyrażenia zawołał radośnie Andrzej, wysoki i wiecznie nieposkromiony koordynator. Pokażcie, kim byliście, kim jesteście, kim chcecie być!
A ty? zapytała Bogna.
Byłem marketerem. Teraz jestem człowiekiem z toporem. I to mi się podoba.
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem i przestaliśmy się wstydzić swoich blizn.
Trzeci miesiąc przyniósł kłopoty. Nie z lasu, ale z miasta. Na łódź przybyły moja matka i siostra Weronika. Wyglądały jak zjawy w jaskrawych kurtkach, z ogromnymi torbami i twarzami pełnymi zarzutów.
Bogusiu! Czy ty zwariowałaś?! krzyknęła matka przy moim namiocie. Gdzie ty jesteś? Tutaj ludzie to dzikie bestie! Co ty robisz? Boże, czy to w ogóle legalne?
Weronika przeglądała otoczenie, jakby szukała, gdzie się pożalić.
Martwiliśmy się o ciebie! Nie odbierasz telefonu, nie odpisujesz, zniknęłaś jak nastolatek. A przy okazji masz prawie czterdzieści lat! Jesteś nauczycielką!
Milczałam. Ognisko zamarło. Grażyna podeszła od tyłu, lekko dotknęła mnie po ramieniu:
Potrzebujesz?
Nie. Poradzę sobie sama.
Matka kontynuowała:
My z Weroniką myślałyśmy, iż jesteś w depresji. Chcemy cię zabrać do domu. Porozmawialiśmy z terapeutą, mówi, iż potrzebujesz rehabilitacji.
To właśnie moja rehabilitacja, mamo.
Nie bądź głupia. Śpisz w namiocie! Noszisz wodę! Chodzisz z obcymi!
Oni nie są obcy. A ty nie słyszysz mnie od dawna.
Weronika wtrąciła:
To ty nas nie słyszysz. Jesteśmy twoją rodziną!
Gdzie byliście, gdy leżałam pod kołdrą tygodniami? Gdy nie mogłam wstać? Gdy codziennie myślałam, iż lepiej byłoby umrzeć zamiast niego?
Staraliśmy się pomóc!
Nie. Dzwoniliście i mówiliście: Zbierz się, jesteś silna. Siła to nie pomoc. To wymówka, żeby nie być przy tobie.
Na chwilę zapadła cisza, jedynie szum rzeki zdawał się potwierdzać nasze słowa.
Andrzej podszedł z kubkiem herbaty. Matka wstała:
Kto to?! Zrobił cię zombie?

















