„Tymczasowo zamieszkali u nas, ale coraz częściej czuję się ich drugą matką”

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Zawsze myślałam, iż więzi rodzinne to coś pięknego. Zwłaszcza gdy w rodzinie panuje zgoda, wzajemne zrozumienie i chęć pomocy. Ale to działa tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zacznie traktować dobroci jako obowiązku, a wsparcia — jak darmowej usługi.

Z moim mężem Krzysztofem mamy silną, ustabilizowaną rodzinę. Jesteśmy razem już dziesięć lat, wychowaliśmy dwóch wspaniałych dzieci — Piotrka i Kingę. Dopiero co spłaciliśmy kredyt za trzypokojowe mieszkanie w Krakowie, a choćby dostaliśmy od dewelopera zniżkę za wcześniejszą spłatę. Życie wreszcie zaczęło toczyć się spokojnie, bez niespodzianek. Aż do dnia, gdy w naszym domu pojawiły się dwa małe tornada — siostrzeńcy mojego męża.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra Kasia to kobieta niełatwa. Za sobą trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów od różnych mężczyzn i niekończące się poszukiwanie „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie stwierdziła, iż szczęście to facet, a dzieci… cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u naszej teściowej, ale babcia już w podeszłym wieku, ciężko jej ogarnąć dwóch rozbrykanych chłopaków. Więc Kasia zwróciła wzrok na nas.

— Ania, no co ty, tylko do soboty! Ja z Darkiem (wtedy jej nowy facet) idziemy do restauracji, rocznica się trafia. Wieczorem odbiorę, słowo!

Wtedy się nie sprzeciwiałam. Chłopaki dogadują się z naszymi dziećmi, bawią ourselves, śmieją się, niby nic złego. No cóż, jeden wieczór — nie koniec świata. Tylko iż „wieczór” zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, odbiorę w poniedziałek”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Kasia poleciała z nowym facetem do Turcji, łapiąc „last minute” — oczywiście bez dzieci.

— No co ty, Ania, pomyśl, dwa tygodnie! No nakarmisz, no wrzucisz parę koszulek do prania, jaka różnica? Przecież oni u ciebie jak swoje!

Nie, Kasia. Nie jak swoje. Mam swoje dzieci i je kocham, wychowuję, wkładam w nie serce i siłę. A ty zostawiasz swoje jak walizki w przechowalni i uważasz, iż to normalne, bo „rodzina to rodzina”.

Tak, w mieszkaniu jest miejsce. Ale fizycznie — jest nas sześcioro. I to nie byle jakich sześcioro. To czwórka dzieci, a każde ma swoje zachcianki, humory i potrzeby. Hałasują, kłócą się, brudzą wszystko, co się da. Żeby zapanowała cisza choć na pół godziny — to już sukces. A ja oprócz tego muszę gotować, prać, odrabiać lekcje, robić zakupy i jakoś nie oszaleć.

Krzysztof widział, jak się męczę. Starałam się trzymać fason, uśmiechać, nie wybuchać. Ale pewnego wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho się rozpłakałam ze zmęczenia. Krzysztof podszedł, przytulił. Pogadaliśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż tak dłużej nie dam rady. Że nie jestem gotowa być drugą mamą dla jego siostrzeńców. Że nie chcę, żeby nasz dom stał się bazą wypadową dla miłosnych przygód jego siostry.

— Może przychodzić w odwiedziny. Z dziećmi — proszę bardzo. Niech się pobawią, spotkają. Ale mieszkanie u nas tygodniami — to już nie wchodzi w grę. Ja nie jestem nianią, a ty nie jesteś dyżurnym rodziny. My też mamy swoje życie, zmęczenie, granice.

Zgodził się. Powiedział, iż rozumie. I obiecał porozmawiać z Kasią.

Teraz czekam. Z niepokojem, ale i nadzieją. Bo jestem pewna: jego siostra nie ucieszy się z tej rozmowy. Przywykła, iż wszystko jej się należy. Że wszyscy powinni jej pomagać. Że dzieci to wspólna odpowiedzialność, dopóki ona układa sobie życie uczuciowe.

Ale dość. Wychowywanie to bycie blisko, a nie zrzucanie obowiązków. Nie mówię, iż cudze dzieci to cudzy kłopot. Ale gdy o twoje dzieci dbają inni — latami — to już nie pomoc, to obojętność.

Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Krzysztof dotrzyma słowa. I iż Kasia w końcu zrozumie: jeżeli urodziłaś — to wychowuj sama. A nie licz, iż ktoś zawsze podstawi ci plecy. Zwłaszcza gdy ty sama od nich ciągle się odwracasz.

Idź do oryginalnego materiału