Znalazłam ratunek przed teściową dopiero w innym mieście.
Gdy pierwszy raz spotkałam Danutę Janinę — matkę mojego przyszłego męża, Marcina — myślałam, iż to po prostu surowa, nieco oschła kobieta, która ma swoje zasady. Po dwóch tygodniach zrozumiałam jednak: to nie surowość. To nienawiść. Bezlitosna, lodowata i ukryta pod pozorami uprzejmości. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia syna.
Nie podobało jej się absolutnie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby zawód — jestem architektem. Według Danuty Janiny byłam zbyt „nowoczesna”, zbyt niezależna, zbyt „nie nadająca się na żonę”. Jej idealna synowa — cicha, domowa, wiecznie wdzięczna — zupełnie nie przypominała mnie.
Największym błędem było to, iż z Marcinem postanowiliśmy zamieszkać w jej trzypokojowym mieszkaniu w Katowicach. Przestronne? Teoretycznie tak. Ale ile metrów by nie było, gdy ściany są zimne, to i ciepła w domu brak. Choć miejsca wystarczało dla wszystkich, Danuta Janina robiła wszystko, by non stop się na mnie natknąć. Za każdym razem miała coś do powiedzenia. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żartami”.
— Wczoraj twoja… — zaczynała, a potem padało: „nie posprzątała”, „śmiała się zbyt głośno”, „powiesiła majtki tak, iż sąsiadce było wstyd”.
Starałam się ignorować, ale kropla drąży skałę. Zwłaszcza gdy Danuta Janina przeszła na wyższy poziom.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” przypominają jej „pewne panie”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z ironicznym uśmiechem zapytałam:
— Skąd pani tak dobrze zna bieliznę kobiet lekkich obyczajów?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzaśnąwszy drzwiami. Marcin próbował łagodzić — prosił, by nie eskalować, błagał matkę, by się nie wtrącała. Ale chyba tylko podsycił ogień.
Kilka dni później zemściła się. Wsunęła mi do torebki kartkę z koślawym pismem: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Marcin „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się — charakter pisma był już znajomy — i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”
Nie protestował. Wyprowadziliśmy się do kawalerki na blokowisku. Finansowo było ciężko, ale Boże, jak łatwo się oddychało! Zniknął jej wzrok, cierpkie uwagi, zimne talerze „zapomniane” podgrzać na kolację.
Ale Danuta Janina nie odpuściła. Zaczęła wzywać Marcina na „naprawy”: kran cieknie, drzwi skrzypią, gniazdko iskrzy. A potem — obiad. Suty, z sałatkami, mięsem, ciastem. Syn wracał najedzony i martwy. Ja nakrywałam do stołu, a on tylko machał ręką: „U mamy jadłem…” Chciało mi się krzyczeć.
Starałam się tłumić gniew, ale w środku płonęłam. Odzyskiwała go kawałkiem schabowego, żarówką, szantażem i płaczem.
Wtedy zrozumiałam: tak się nie da. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzina drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.
Znalazłam rozwiązanie — dostałam pracę jako architekt w Poznaniu. Marcina też wzięli — do działu IT w dużej firmie. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotówek. Po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Matka została tam. My — tu.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem rzadziej. Teraz — tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.
A my? Wreszcie zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Szykujemy się na dziecko. Spłacamy nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy, planujemy przyszłość. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy ona — z zaciętym spojrzeniem, wyrzutem, chłodem.
Wspominam tamte dni w Katowicach jak zły sen. Czasem myślę o nowej synowej Danuty Janiny — Marcin ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga skierowana jest tam. A mnie pozostaje tylko cicho współczuć. Albo w duchu się cieszyć, iż uciekłam. I ocaliłam naszą rodzinę.