«Upiekłam wam naleśniki — oznajmiła teściowa… O siódmej rano, w niedzielę»

polregion.pl 3 dni temu

„— Upiekłam wam naleśników — powiedziała teściowa… O siódmej rano, w niedzielę.”

Gdy wychodziłam za mąż za Marka, przyjaciółki szeptały mi z zazdrością: „Masz szczęście! Twoja teściowa to wymarzony skarb.” I rzeczywiście, początkowo Helena Stanisławowa sprawiała wrażenie kobiety delikatnej, rozsądnej i, co najważniejsze, życzliwej. Nie narzucała rad, nie pouczała, a choćby na naszym weselu wygłosiła toast, w którym podkreśliła, iż „nie zamierza mieszać się w budowanie szczęścia młodej pary”.

Minęło pięć lat. Tamta urocza kobieta stała się dla mnie obca. Teraz bowiem co niedzielę staje u naszych drzwi o siódmej rano, z tacą gorących naleśników, słoikiem konfitur i głosem nastawionym na najwyższą głośność: „Dziecinki, wstawajcie! Przyniosłam wam śniadanie!”

A zaczęło się tak niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy z Markiem u jego matki w Łodzi, w jej dwupokojowym mieszkaniu. Starałam się być uprzejma, nie sprzeciwiać, pomagać w domu. Z początku wszystko szło gładko — bez kłótni, bez głośnych sporów. Teściowa nie czepiała się, czasem tylko gderała, iż źle ścieram kurz lub pierzesz ręczniki w niewłaściwej temperaturze. Ale to przecież drobiazgi, prawda?

Po dwóch latach uzbieraliśmy w końcu na wkład własny i kupiliśmy mieszkanie w nowym budynku na drugim końcu miasta. Odetchnęłam z ulgą — mieliśmy wreszcie własną przestrzeń. Teściowa odwiedzała nas tylko w weekendy, zawsze uprzedzając telefonicznie. Cieszyliśmy się choćby z tych wizyt — przynosiła ciasta, pomagała w drobnych sprawach, czasem opiekowała się naszym kotem, gdy wyjeżdżaliśmy.

Lecz to nie trwało długo. Pewnego dnia Helena Stanisławowa rzuciła mimochodem, iż chce się przeprowadzić bliżej: „No bo nagle wnuki się pojawią — trzeba będzie pomagać!” Zamieniliśmy z Markiem porozumiewawcze spojrzenia, ale milczeliśmy. Nalegała, byśmy pomogli jej sprzedać stare mieszkanie i kupić nowe — w sąsiednim bloku. Pomyślałam wtedy: trudno, jakoś utrzymamy dystans.

Tylko iż ten dystans gwałtownie się rozmył. Gdy tylko się wprowadziła, wszystko poszło na opak. Teściowa dostała od Marka zapasowy komplet kluczy — „na wszelki wypadek” — i zaczęła wpadać bez zapowiedzi. Wracałam z pracy, a w kuchni już gotowała się zupa: „O, pomyślałam, iż was rozpieszczę!” Prasowała moje ubrania, prała bieliznę, przeglądała szafy — „no przecież chciałam tylko posprzątać”. Pewnego razu zastałam ją w naszej sypialni, gdy zmieniała pościel. Bez pytania. Bez pukania.

Próbowałam wytłumaczyć Markowi, iż to naruszenie granic. Że jest mi ciężko. Że czuję się jak sublokatorka. ale on tylko wzruszał ramionami: „No przecież robi to w dobrej wierze. Widzisz przecież, jak się stara”.

A ja chciałam krzyczeć: nie prosiłam cię o naleśniki, konfitury ani prasowanie koszul! Chcę wstać w weekend, kiedy zechcę. Chodzić po mieszkaniu w pidżamie, nie narzucać w pośpiechu szlafroka, bo „mama przyszła”. Pragnę żyć jak dorosła kobieta we własnym domu, nie jak dziewczynka, którą wciąż się wychowuje.

Gdybym jednak powiedziała jej to wprost — obraziłaby się. Do łez. I rzekłaby, iż jestem niewdzięcznica, iż oddała nam wszystko, a ja ją wyrzucam.

Jak wyjaśnić, iż troska to nie to samo, co kontrola? Że pomagać — to nie znaczy narzucać się? Że miłość nie mierzy się liczbą przyniesionych naleśników?

Nie wiem. Jestem zmęczona. Z każdą niedzielną pobudką, z każdym przedświcZ każdym porankiem, gdy słyszę dzwonek do drzwi, pytam siebie, czy to jeszcze troska, czy już niewola.

Idź do oryginalnego materiału