— Upiekłam wam naleśników — powiedziała teściowa… O siódmej rano, w niedzielę.
Gdy wychodziłam za mąż za Marcina, przyjaciółki szeptały mi z zazdrością: „Masz szczęście! Twoja teściowa to anioł“. I rzeczywiście, na początku Danuta Janina sprawiała wrażenie kobiety delikatnej, rozsądnej, a przede wszystkim życzliwej. Nie narzucała rad, nie pouczała, a na naszym weselu wygłosiła choćby toast, w którym podkreśliła, iż „nie zamierza wtrącać się w budowanie szczęścia młodej pary“.
Minęło pięć lat. Tamta urocza kobieta stała się dla mnie obca. Teraz w każdą niedzielę o świcie staje pod naszymi drzwiami z tacą gorących naleśników, słoikiem konfitur i głosem, który zdaje się specjalnie nastawiony na najwyższą głośność: „Kochani, wstawajcie! Przyniosłam wam śniadanie!“
A zaczęło się tak niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy u matki Marcina w Poznaniu, w jej dwupokojowym mieszkaniu. Starałam się być uprzejma, nie sprzeciwiać, pomagać w domu. Na początku wszystko układało się gładko — bez kłótni, bez głośnych awantur. Teściowa nie czepiała się, tylko czasem zrzędziła, iż źle ścieram kurz albo pierzę ręczniki w niewłaściwej temperaturze. Ale to przecież drobiazgi, prawda?
Po dwóch latach uzbieraliśmy w końcu na wkład własny i kupiliśmy mieszkanie w nowym bloku na drugim końcu miasta. Odetchnęłam z ulgą — wreszcie mieliśmy swoją przestrzeń. Teściowa odwiedzała nas tylko w weekendy, zawsze uprzedzając telefonem. Cieszyliśmy się choćby na jej wizyty — przynosiła ciasta, pomagała w drobnych sprawach, czasem opiekowała się naszym kotem, gdy wyjeżdżaliśmy.
Lecz to nie trwało długo. Pewnego dnia Danuta Janina wspomniała, iż chciałaby się przeprowadzić bliżej: „No bo nagle wnuki się pojawią — trzeba będzie pomóc!“ Wymieniliśmy z Marcinem znaczące spojrzenia, ale milczeliśmy. Nalegała, byśmy pomogli jej sprzedać stare mieszkanie i kupić nowe — w sąsiednim bloku. Pomyślałam wtedy: no dobrze, zachowamy dystans.
Tylko iż dystans gwałtownie zniknął. Gdy tylko się wprowadziła, wszystko poszło na opak. Dostała od Marcina zapasowy klucz — „na wszelki wypadek“ — i zaczęła przychodzić bez zapowiedzi. Wracałam z pracy, a na kuchni już gotowała się zupa: „No tak, pomyślałam, iż was rozpieszczę!“ Prasowała moje ubrania, prała bieliznę, przeglądała szafy — „chciałam tylko posprzątać“. Pewnego razu zastałam ją w naszej sypialni, gdy zmieniała pościel. Bez pytania. Bez pukania.
Próbowałam wytłumaczyć Marcinowi, iż to naruszenie granic. Że jest mi ciężko. Że czuję się jak lokator, a nie gospodyni. On tylko wzruszał ramionami: „No ale przecież robi to z dobrego serca. Widzisz, jak się stara“.
A we mnie narasta krzyk: nie prosiłam o naleśniki, konfitury ani prasowanie koszul! Chcę w weekend obudzić się, kiedy zechcę. Chodzić po domu w piżamie, a nie narzucać w pośpiechu szlafrok, bo „mama przyszła“. Chcę żyć jak dorosła kobieta we własnym domu, a nie jak dziewczynka, którą wciąż się wychowuje.
Lecz gdy powiem jej to wprost — będzie obrażona. Do łez. I oskarży mnie o niewdzięczność, iż „oddała wszystko“, a ja ją „wypędzam“.
Jak wytłumaczyć, iż troska to nie kontrola? Że pomoc to nie narzucanie się? Że miłość nie mierzy się ilością przyniesionych naleśników?
Nie wiem. Ale jestem zmęczona. Z każdą niedzielą, z każdym porannym dzwonkiem do drzwi, rośnie we mnie rozpacz. Czyżby spokój we własnych czterech ścianach miał być tylko niespełnionym marzeniem?