— Upiekłam wam racuszki — powiedziała teściowa… O siódmej rano, w niedzielę.
Gdy wychodziłam za mąż za Krzysztofa, koleżanki szeptały mi z zazdrością: „Masz szczęście! Twoja teściowa to anioł”. I rzeczywiście, na początku Halina Stanisławówna wydawała się kobietą delikatną, rozsądną i co najważniejsze — życzliwą. Nie narzucała rad, nie uczyła życia, a choćby na naszym weselu wygłosiła toast, w którym podkreśliła, iż „nie zamierza przeszkadzać młodym w budowaniu własnego szczęścia”.
Minęło pięć lat. I nie poznaję już tej sympatycznej kobiety. Bo teraz w każdą niedzielę staje pod naszymi drzwiami o siódmej rano, z tacą gorących racuszków, słoikiem konfitur i głosem nastawionym na maksymalną głośność: „Kochani, wstawajcie! Przyniosłam wam śniadanie!”.
A zaczęło się całkiem niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy u jego mamy w Toruniu, w jej dwupokojowym mieszkaniu. Starałam się być uprzejma, nie sprzeciwiać, pomagać w domu. Początkowo wszystko szło gładko — bez kłótni, bez głośnych awantur. Teściowa nie czepiała się, tylko czasem zwracała uwagę, iż źle ścieram kurze albo pierzę ręczniki w złej temperaturze. Ale to przecież drobiazgi, prawda?
Po dwóch latach w końcu uzbieraliśmy na wkład własny i kupiliśmy mieszkanie w nowym budynku na drugim końcu miasta. Odetchnęłam — mieliśmy wreszcie swoją przestrzeń. Teściowa odwiedzała nas tylko w weekendy, zawsze uprzedzając telefonem. Cieszyliśmy się choćby na jej wizyty — przywoziła pierogi, pomagała w drobnych sprawach, czasem pilnowała naszego kota, gdy wyjeżdżaliśmy.
Ale to nie trwało długo. W pewnym momencie Halina Stanisławówna wspomniała, iż chce się przeprowadzić bliżej: „No bo jeżeli wnuki się pojawią — trzeba będzie pomagać!”. Zamieniliśmy z Krzysztofem spojrzenia, ale nie odezwaliśmy się. Nalegała, żebyśmy pomogli jej sprzedać stare mieszkanie i kupić nowe — w sąsiednim bloku. Wtedy jeszcze myślałam: no dobrze, jakoś zachowamy dystans.
Tylko iż ten dystans gwałtownie zniknął. Gdy tylko się wprowadziła, wszystko się posypało. Teściowa dostała od Krzysztofa zapasowy komplet kluczy „na wszelki wypadek” i zaczęła wpadać bez zapowiedzi. Wracałam z pracy, a w kuchni już bulgotał rosół: „A no, pomyślałam, iż was rozpieszczę!”. A do tego prasowała moje ubrania, prała moją bieliznę, przeglądała szafy — „chciałam tylko posprzątać”. Pewnego razu zastałam ją w naszej sypialni, gdy zmieniała pościel. Bez pytania. Bez pukania.
Próbowałam wytłumaczyć Krzysztofowi, iż to wtargnięcie. Że mi ciężko. Że czuję się jak sublokatorka. Ale on tylko wzruszał ramionami: „Przecież ona ma dobre intencje. Widzisz, jak się stara”.
A ja mam ochotę krzyczeć: nie prosiłam o racuszki, konfitury ani prasowanie koszul! Chcę się obudzić w weekend, kiedy chcę. Chodzić po mieszkaniu w pidżamie, a nie narzucać na gwałtownie szlafrok, bo „mamusia przyszła”. Chcę żyć jak dorosła kobieta we własnym domu, a nie jak dziewczynka, którą wciąż się wychowuje.
Ale jeżeli powiem jej to wprost — obrazi się. Do łez. I stwierdzi, iż jestem niewdzięczna, iż ona się poświęciła, a ja ją wyrzucam.
Jak wytłumaczyć, iż troska to nie kontrola? Że pomagać to nie znaczy narzucać się? Że miłość nie mierzy się ilością przyniesionych racuszków?
Nie wiem. Ale jestem zmęczona. I z każdą niedzielą, z każdym porannym dzwonkiem do drzwi, narasta we mnie rozpacz. Czyżby spokój we własnym domu miał być aż taką nieosiągalną marzeniem?