Nie od razu, nie nagle — cichł powoli, dzień po dniu. Najpierw przestały dzwonić telefony, potem zniknęli znajomi, a na końcu… ja sama zapomniałam, jak to jest rozmawiać z kimś nie tylko o rachunkach i chorobach. Zostały wspomnienia, fotografie i cisza, która bolała bardziej niż samotność.
Przez kilka lat żyłam z dnia na dzień. Zakupy, lekarz, telewizor, ogródek. Nie miałam już po co się stroić, po co wychodzić. Córka przyjeżdżała raz w tygodniu, zawsze w pośpiechu. Z wnukami, z telefonem przy uchu, z tysiącem spraw ważniejszych niż ja. Nie miałam jej tego za złe. Młoda, zapracowana, życie przed nią. Ale czasem marzyłam, żeby ktoś po prostu zapytał:
— Mamo, jak się czujesz?
Aż pewnego dnia poszłam do parku. Dla ruchu, dla słońca, dla oddechu. I tam go spotkałam. Henryk. Siedział na ławce, czytał gazetę i uśmiechnął się, kiedy przechodziłam. Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o pogodzie, potem o życiu. A potem już o wszystkim.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś tak mnie słuchał. Nie przerywał, nie pouczał, nie patrzył na zegarek. Po prostu był. Zainteresowany, ciepły, spokojny. W jego oczach nie byłam „wdową po sześćdziesiątce”. Byłam kobietą. Taką, którą ktoś jeszcze może chcieć, rozśmieszyć, przytulić.
Kiedy powiedziałam córce, iż poznałam kogoś, uśmiechnęła się krzywo.
— Mamo, błagam cię, co ty wyprawiasz? — zapytała z lekkim oburzeniem.
— Jak to „kogoś”?
— Przecież tata dopiero co… — i wtedy przerwała, bo zobaczyła, iż mi łzy stanęły w oczach.
Minęło pięć lat od jego śmierci. Pięć lat samotności.
Czy to „dopiero co”? Dla niej pewnie tak, ale dla mnie — to była wieczność. Potem zaczęły się uwagi. Że „na pewno coś od ciebie chce”. Że „takie typy tylko szukają łatwego życia”. Że „to wstyd, w twoim wieku takie rzeczy”.
A ja milczałam.
Bo jak mam tłumaczyć, iż człowiek nie przestaje potrzebować miłości tylko dlatego, iż skończył sześćdziesiąt lat?
Henryk przynosi mi kwiaty. Pomaga w zakupach. Słucha. Nie chce pieniędzy, nie chce niczego prócz mojego towarzystwa. Ale córka tego nie widzi. Widzi tylko zagrożenie — jakby jej własna matka nie miała już prawa do szczęścia.
— Mamo, w twoim wieku trzeba myśleć o zdrowiu, nie o romansach — mówi z przekąsem.
A ja patrzę na nią i myślę, iż nie rozumie.
Że jeszcze nie wie, jak to jest, kiedy nikt nie czeka, aż wrócisz. Kiedy nikt nie zapyta, czy zjadłaś, czy dobrze spałaś. Kiedy cisza jest jedynym towarzyszem przy stole.
Nie tłumaczę się już. Nie próbuję jej przekonywać. Bo wiem, iż miłość w moim wieku to nie skandal — to cud. A cudów nie trzeba tłumaczyć.
Czasem, gdy siedzimy z Henrykiem na ławce, trzyma mnie za rękę. I wtedy czuję, iż żyję. Nie „wegetuję”, nie „trwam” — żyję. A jeżeli komuś się to nie podoba, trudno. Niech mówi, co chce. Ja już swoje się nasłuchałam.
Kiedyś córka zrozumie. Kiedy zostanie sama, kiedy zabraknie jej rozmów i ciepła, którego nie da choćby największe mieszkanie ani najlepsza praca. Wtedy może przypomni sobie, iż jej matka miała odwagę kochać — choćby wtedy, gdy świat mówił, iż już nie powinna.