Bez większych emocji, ale z przyzwyczajenia, z obowiązku, z resztek dawnej bliskości. Mięso udusiłam w cebuli, ziemniaki doprawiłam tak, jak lubił – odrobiną czosnku i majeranku. W tle grało radio, dzieci jeszcze nie wróciły ze szkoły, a ja cieszyłam się tą chwilą ciszy. Nie przeczuwając, iż za moment rozpadnie się moje życie.
On wszedł do kuchni, nic nie powiedział. choćby „dziękuję” nie padło. Podgrzał sobie talerz w mikrofali, usiadł, zjadł wszystko do ostatniego kęsa, choćby wytarł chlebem sos z talerza.
A potem…
– Musimy pogadać – rzucił.
Wysuszyło mi gardło. Spojrzałam na niego i wiedziałam, iż to nie będzie rozmowa o rachunkach ani dzieciach.
– Chcę rozwodu.
Powiedział to tak spokojnie, jakby zamawiał pizzę. Zero emocji. Zero winy w głosie.
Zamrugałam.
– Teraz? Po obiedzie? – zapytałam tylko. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
– Nie ma dobrego momentu. Po prostu nie chcę tak żyć. Już od dawna.
Zrobiło mi się zimno, chociaż piekarnik jeszcze był ciepły. W głowie kłębiły się pytania: Dlaczego teraz? Dlaczego tak? Czy on naprawdę mógł zjeść ten obiad, wiedząc, iż zaraz rozbije naszą rodzinę?
Nie krzyczałam. Nie płakałam. choćby nie zapytałam, czy kogoś ma. Chyba nie chciałam wiedzieć.
Zamiast tego, posprzątałam po nim talerz. Zgarnęłam okruchy z obrusa. Bo tego dnia byłam jeszcze jego żoną. Chociaż on już dawno przestał być moim mężem.