Tyle czasu minęło, odkąd powiedziałam „tak” i uwierzyłam, iż miłość to wspólne życie. Nie przypuszczałam wtedy, iż „wspólne” oznacza „jego życie, moimi rękami”.
Przez dwie dekady budziłam się o świcie, żeby ugotować, posprzątać, zrobić zakupy, zająć się dziećmi, praniem, rachunkami, obiadem, wizytą u lekarza, wszystkim. A on? On tylko mawiał z uśmiechem:
– Ty to masz talent do ogarniania domu. Ja bym zwariował.
Nigdy nie zrozumiał, iż ja też czasem wariuję. Tylko w ciszy, po cichu — żeby nie przeszkadzać.
Byłam dla niego jak mebel – użyteczny, zawsze na swoim miejscu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zapytał mnie, jak się czuję. Za to pamiętam setki pytań o to, gdzie jego koszula, czy obiad gotowy i dlaczego znowu zapomniałam kupić sos sojowy.
W święta dostawałam kwiaty. Nie z miłości – z obowiązku. A kiedy raz wspomniałam, iż chciałabym pójść na kurs, na coś swojego, spojrzał na mnie z pobłażaniem:
– Po co ci to? Masz wszystko, czego trzeba.
Nie miałam. Nie miałam siebie.
Wczoraj usłyszałam, jak przez telefon chwalił się kolegom:
– Wiesz, moja to typowa kura domowa. Złota kobieta, wszystko ogarnia, choćby jak jej nie proszę.
Kura domowa. Powiedział to z dumą. Jakby to był komplement.
Siedziałam wtedy przy stole i czułam, jak z każdą sekundą coś we mnie się prostuje.
Kręgosłup, który przez lata się uginał, powoli wracał do pionu.
Nie poczułam gniewu. Poczułam… koniec. Koniec bycia dodatkiem do jego życia.
Tego samego dnia wysłałam zgłoszenie na kurs, o którym marzyłam od lat. Znalazłam pracę na pół etatu — skromną, ale moją. Nie powiedziałam mu nic. Nie musiał wiedzieć. Jeszcze nie.
Kiedy zobaczył, iż wychodzę rano w dżinsach zamiast fartucha, zapytał:
– A gdzie ty się wybierasz tak wystrojona?
– Do siebie – odpowiedziałam spokojnie.
Nie zrozumiał. I bardzo dobrze. Jeszcze nie czas.
Z każdym dniem odzyskuję kawałek siebie, jak puzzle, które ktoś kiedyś rozrzucił. Zaczynam pamiętać, co lubię. Zaczynam mówić „nie”. Zaczynam milczeć wtedy, gdy on czeka na moją zgodę.
Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę, której dawno nie znałam — zmęczoną, ale żywą. Nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi. Może do rozwodu. Może do wolności. A może po prostu do siebie.
Wczoraj wieczorem powiedział:
– Coś się z tobą dzieje, zmieniłaś się.
Uśmiechnęłam się tylko. Bo tak, zmieniłam się. Po dwudziestu latach życia w cudzym cieniu nauczyłam się wreszcie stawać w świetle.
I jeżeli to go zdziwi — tym lepiej. Bo w tej historii nie chodzi już o niego. Tylko o mnie.
















