Nie płakała. Patrzyła pustym wzrokiem, jak trumnę opuszczano do grobu, a wokół niej szlochały dzieci. One płakały – nie dlatego, iż rozumiały śmierć, tylko dlatego, iż wiedziały, iż coś się kończy. A Ola… ona czuła tylko ulgę.
Dzieci nigdy nie były częścią jej planów.
Poznała Marka jako wdowca z dwójką dzieci. Zakochał się w niej gwałtownie – była młoda, ambitna, elegancka. Chciał jeszcze raz zaznać życia. A ona? Uznała, iż poświęci mu czas. Może z czasem pokocha i jego dzieci – tak sobie powtarzała.
Ale miłość nie nadeszła. Ani do nich, ani do tego rodzinnego życia z obowiązkami, hałasem i kredkami w dywanie. Gdy Marek zmarł nagle – zawał w pracy – Ola już wiedziała, co zrobi.
Jeszcze tego samego tygodnia zawiozła dzieci do placówki.
– Nie jestem ich matką – powiedziała twardo w gabinecie dyrektorki domu dziecka.
I odeszła. Bez jednego spojrzenia wstecz.
Przez kilka miesięcy żyła, jakby nic się nie stało. Zaczęła nowe życie. Znów chodziła na randki, wyjeżdżała na weekendy. Miała wolność. Swobodę. Ciszę.
Aż pewnego dnia, niespodziewanie, listonosz przyniósł kopertę.
Nie otworzyła jej od razu. Ale kiedy w końcu zajrzała do środka, świat stanął jej przed oczami.
To był testament Marka.
„Jeśli Ola okaże serce moim dzieciom i będzie ich opiekunem – cały mój majątek przypada jej. W przeciwnym razie – wszystko otrzymają dzieci.”
Pod spodem: data. Sprzed roku.
A załącznik? Zdjęcie uśmiechniętej czwórki – Marek, dzieci i Ola. Jeszcze wtedy uśmiechnięta. Jeszcze wtedy udająca.
Ola miała wybór. Ale nie mogła już cofnąć czasu.
Pojechała do sierocińca.
Dzieci nie chciały z nią rozmawiać.
Najstarsza córka powiedziała cicho:
– Już nie jesteś częścią naszej rodziny.
Ola wróciła do domu – dużego, pustego, pozbawionego znaczenia. Przysiadła na zimnym parapecie i zrozumiała:
Nie straciła majątku. Straciła drugą szansę.