Zabrałam podarunki i odeszłam na zawsze

newsempire24.com 2 dni temu

Zabrałam prezenty i odeszłam na zawsze

Byłam najstarsza w wielodzietnej rodzinie, która wychowywała się w małej wiosce pod Poznaniem. Na moje barki spadł cały ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem. Gotowałam im, leczyłam przeziębienia, odprowadzałam do przedszkola i szkoły. Rodzice nigdy nie pytali, czy tego chcę — po prostu rzucali: „Musisz!” — i koniec.

Prawie nie miałam przyjaciół. Nie starczało czasu, a rówieśnicy wyśmiewali się, nazywając mnie „nianią” i „popychadłem”. Ich słowa paliły jak ogień, często płakałam, chowając się w stodole. Ojciec, widząc moje łzy, sięgał po pas. „Wybię ci głupoty z głowy!” — krzyczał, a każdy raz bolał nie tylko ciało, ale i duszę.

Dzieciństwa nie poznałam. Po dziewiątej klasie rodzice postanowili, iż zostanę kucharką — by rodzina nigdy nie głodowała. Wysłali mnie do lokalnej szkoły zawodowej, choćby nie pytając o zdanie. Zgodziłam się, jak zwykle, zaciskając zęby.

Po trzech latach dostałam pracę w małej stołówce w mieście. Ojciec żądał, bym przynosiła jedzenie do domu, ale odmawiałam. Matka natychmiast rzucała oskarżenia: „Egoistka! Przez ciebie wszyscy cierpią głód!” Moją pierwszą pensję zabrali bez słowa. Gdy dostałam drugą, spakowałam rzeczy i uciekłam. Kupiłam bilet na pierwszy lepszy pociąg, nie myśląc, dokąd jedzie. Ważne było tylko jedno — wyrwać się z tego piekła. Wiedziałam: jeżeli zostanę, moje życie przepadnie.

Było ciężko. Brałam się za każdą pracę: myłam klatki schodowe, zamiatałam ulice, aż w końcu zatrudniłam się jako zmywaczka w kawiarni. Dopiero po latach pozwolono mi podejść do kuchni. Oszczędzałam każdy grosz, choćby gdy zarobki wzrosły. Marzenie o własnym mieszkaniu, gdzie sama będę decydować o sobie, nie pozwalało mi się poddać. Mieszkałam u starszej kobiety, Haliny Nowak, która stała mi się bliższa niż rodzina. Brała za wynajem symboliczną opłatę, a ja pomagałam jej w domu. Każdy wieczór witała mnie gorącą herbatą z miętą i świeżo upieczonymi bułeczkami. W tych chwilach czułam się naprawdę szczęśliwa.

Wkrótce poznałam Marka, mojego przyszłego męża. Nie urządzaliśmy wesela — tylko stanęliśmy przed ołtarzem w urzędzie. Zamieszkałam u jego rodziców, a w ciągu roku urodziłam córkę, później syna. Życie zdawało się układać, ale cienie przeszłości nie odpuszczały. Rodzice śnili mi się po nocach — ich surowe twarze, ich krzyki. Opowiedziałam o tym Markowi i postanowiliśmy ich odwiedzić. Chciałam się pogodzić, pokazać wnuki, odnowić kontakt. Kupiłam pełne torby prezentów — słodycze, owoce, wędliny — i szykowałam się na spotkanie z drżeniem serca.

Lecz gdy przekroczyłam próg rodzinnego domu, zamiast uścisków, powitały mnie przekleństwa. Rodzice obrzucili mnie wyzwiskami, a ojciec choćby podniósł rękę. Moi bracia stali się pijakami, młodsza siostra zadawała się z podejrzanym towarzystwem. Nikt choćby nie spojrzał na moje dzieci, nie spytał, jak mi się wiodło przez te lata. Matka zatrzasnęła drzwi przed moim nosem, krzycząc: „Zdrajczyni!” Stałam oszołomiona, ściskając rączki ciężkich toreb. Może ktoś nazwie mnie małostkową, ale odwróciłam się, zabrałam prezenty i odeszłam. Na zawsze. choćby na ich pogrzeb nie wrócę.

Idź do oryginalnego materiału