Zastępczy tata: gdy powraca ciepło

newsempire24.com 4 dni temu

Dziennik, 12 marca 2023

Zauważyłem chłopca w sklepie przy półce z chlebem. Stał nieruchomo, jakby nie wybierał bułek, tylko czekał na kogoś, kto może już nigdy nie będzie. Chudy, w wytartej kurtce z rozdartą kieszenią, buty brudne i zniszczone, na głowie krzywo nasunięta czapka. Policzki miał zaczerwienione od zimna, a rękawiczki wyglądały jak stare, zniekształcone zabawki.

Patrzył w sposób, jaki rzadko widuje się u dzieci. Nie było w tym żadnej prośby ani zagubienia – tylko ciche, wewnętrzne oczekiwanie. Spokój dorosłego, który zbyt wcześnie zrozumiał, iż pomocy nie ma skąd czekać.

Już przeszedłem obok, wrzuciłem do koszyka swoją zwykłą kajzerkę, ale nagle się odwróciłem. Chłopiec wciąż tam stał, jakby przylgnął do podłogi, jakby wierzył, iż jeżeli tylko wytrzyma – coś się zmieni.

To spojrzenie było boleśnie znajome. Piętnaście lat temu, w domu dziecka, gdzie prowadziłem warsztaty, był chłopiec z takim samym wzrokiem. Nie wołał słowami – tylko milczeniem mówił: *zauważ mnie*.

Minuty później znów go zobaczyłem, tym razem przy kasie. Trzymał w ręku dwie cukierki. Bez koszyka. Kasjerka coś powiedziała o braku reszty. Nie protestował, tylko odłożył jednego lizaka i podał banknot. Ruchy miał precyzyjne, suche – jak u kogoś, kto od dawna wie, iż życie to ciągłe odejmowanie.

— Słuchaj — podszedłem, starając się mówić cicho — może kupię ci coś więcej? Chleb, mleko, parówki? Nie musisz się bać. Po prostu tak. Można?

Spojrzał na mnie bez strachu, ale z ostrożnością, która nie przystawała dziecku.

— Po co? — spytał zwyczajnie.

Nie był to opór. Tylko pytanie. Bez emocji. Jakby sprawdzał, czy warto w ogóle rozmawiać.

— Bo mogę. Bo zasługujesz na więcej niż jednego lizaka.

— Ludzie nie robią nic bez powodu — odpowiedział. — Pan jest czyimś tatą?

— Byłem. Mam córkę. Mieszkają z matką we Wrocławiu. Pisuję. Nie zapominam o urodzinach. Ale wiem, iż to za mało.

Skinął lekko. Słyszał to już wcześniej. Albo sam to znał na swój sposób.

— No dobra. Kup mi ziemniaki. Gorące. I jedną parówkę. Bez musztardy. Ona… zbyt dorosła.

Wyszliśmy na zewnątrz. Mróz szczypał w policzki, przystanek autobusowy wył od wiatru. Podałem mu torbę, nie robiąc z tego ceremonii.

— Gdzie mieszkasz?

— Blisko. Ale nie chcę teraz iść. Mama śpi. Jest zmęczona. Może jutro też będzie spała. Lepiej tu. Na ławce. Tu jest ciszej. A przechodnie nie patrzą.

Usiedliśmy. Obserwowałem, jak je. Powoli, z godnością, jak biznesmen na lunchu. Parówkę trzymał oburącz, odgryzał małe kęsy. Nie łapczywie. Miał w sobie więcej cierpliwości niż większość dorosłych.

— Jestem Kacper. A pan?

— Marek.

— Pan by mógł… no, tylko trochę… pobyć tatą? Na godzinę. Nie na serio. Tylko żeby… było jak u innych.

Ścisnęło mnie w gardle. Skinąłem głową. Wolno. Szczerze.

— Mogę.

— To niech mi pan powie, iż nie można bez czapki. Że katar aż do kolan. I niech pan spyta, co w szkole.

— Słuchaj, Kacper, gdzie czapka? Ziąb, a ty jak w środku lata. Kataru nie nadążyłeś wysmarkać. I jak tam z matematyki?

— Trója. Ale zachowanie – wzorowe. Pomogłem babci przez ulicę. Upuściłem jej siatkę, ale potem pomogłem zebrać. Powiedziała, iż najważniejsze, iż się starałem.

— Słusznie. Ale czapkę noś. Musisz o siebie dbać. Jesteś sam u siebie.

Uśmiechnął się. Zjadł resztę, wytrząsnął ręce. Jak dorosły, który za chwilę musi wrócić do pracy.

— Dziękuję, iż pan nie jest jak inni. Tamci mają w oczach litość albo dają rady. A pan po prostu był. I to… lepsze.

— jeżeli jutro tu będę – przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama się obudzi. A może nie. Ale może przyjdę. Zapamiętałem pana. Pan… jest prawdziwy. Pan nie kłamie oczami.

Wstał. Nie pożegnał się – tylko rzucił *do widzenia*. Odszedł. Lekko, ale z tą ciszą w kroku, którą mają ci, co już wiedzą – nikt za nimi nie pobiegnie.

Zostałem. Po chwili wstałem, wyrzuciłem pusty kubek. Długo patrzyłem w stronę, w którą odszedł Kacper. Było mi ciężko. Chciałem go zatrzymać. Ale wiedziałem – nie można burzyć murów, które dziecko samo buduje, by przetrwać.

Następnego dnia wróciłem. I kolejnego. I jeszcze. Siedziałem na tej samej ławce, trzymałem gazetę lub kawę, udając, iż tylko odpoczywam. Czasem Kacper nie przychodził. A wtedy coś we mnie pękało. Ale gdy się pojawiał – w tej samej kurtce, z tym samym spojrzeniem – czułem, jak coś we mnie ożywa.

Pewnego dnia podszedł z dwoma kubkami. Jeden podał mi:

— Dziś pan był tatą. A teraz ja będę synem. Nie ma pan nic przeciwko?

Nie odpowiedziałem. Wziąłem herbatę. I uśmiechnąłem się. Bez słów. Bo czasem… wystarczy po prostu być obok. Bez warunków. Bez obietnic. Po prostu być.

*— Marek*

Idź do oryginalnego materiału