Zostawiła mi dziecko i zniknęła. O, jak to… Przespała, stara…

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Wiesz, jak to było… Tę starą historię trzeba opowiedzieć po naszemu.

“Zostawiła mi dziecko i uciekła. A ty… Prześpisz się, stara…” – Maria jęknęła, kręcąc głową na boki.

W rozklekotanym autobusie było duszno. Przez otwarte okna wpadało powietrze nagrzane do trzydziestu stopni, zamiast ochłody niosąc tylko kurz z drogi. Ludzie drzemali, rozleniwieni upałem.

Przed nami pokazały się złocone kopuły małego kościółka, oblepionego drewnianymi domami. A za nimi widać było dachy ceglanych bloków. Ludzie obudzili się, zaczęli się ruszać, zbierać rzeczy. Ci sprytniejsi już pchali się do drzwi, by jak najszybciej wydostać się z dusznego pojazdu.

Tylko jedna kobieta siedziała nieruchomo, wpatrzona w okno. Jej ręce z sinymi żyłkami spoczywały na kolanach. Rozjaśnione włosy z ciemnymi odrostami zwisały niestarannie wzdłuż chudej twarzy, podkreślając jej bladość. Kąciki ust opuszczone w goryczy, powieki cienkie jak papier, pokryte siateczką zmarszczek. Wyglądała jak ktoś chory lub złamany przez życie, nie spodziewający się już niczego dobrego.

Autobus z ostatnim wysiłkiem zatrzymał się na małym placyku przed kościółkiem. Ludzie przepychali się przy drzwiach, niecierpliwi, by wyjść.

“Proszę pani, to już koniec trasy” – zawołał łysiejący kierowca, wychylając się zza szyby kabiny.

Kobieta rozejrzała się. W autobusie została tylko ona i on.

“Do widzenia” – powiedziała cicho, nie odwracając się, gdy wysiadała.

Drzwi zatrzasnęły się za nią z metalicznym zgrzytem. Powoli ruszyła w stronę drewnianych domów. Nagle z kościoła rozległ się dźwięk dzwonu. Kobieta zatrzymała się, uniosła głowę, potem zawróciła.

Przeszła wąską ścieżką wśród kwiatów i weszła do środka. Powiało chłodem i zapachem kadzidła. Promień zachodzącego słońca, w którym tańczyły pyłki, padał na drewnianą podłogę.

Kobieta przysiadła na ławce przy drzwiach.

“Źle się pani czuje? Podać wodę?” – obok pojawiła się młoda dziewczyna w chuście zawiązanej na szyi, mimo upału. Jej niebieskie oczy patrzyły z troską.

“Zaraz przyniosę” – zniknęła, by wrócić ze szklanką zimnej wody.

Anastazja wzięła ją i przełknęła łyk. Woda była lodowata, aż zęby zabolały.

“Jesteś stąd? Znasz wszystkich?” – spytała, gdy dziewczyna wróciła za wiklinowy straganik z dewocjonaliami.

“Wioska mała. Kogo pani szuka?”

“Kowalską… Marię Kowalską. Znasz ją?”

“To moja babcia. Ale umarła rok temu. A pani jest…?” – dziewczyna wyszła zza ladki, patrząc uważnie.

“Jesteś Anastazja? – spytała. – Ja jestem Kinga…”

***

Osiemnaście lat wcześniej

Maria siedziała na ławeczce przed domem, mrużąc oczy w słońcu.

“Mamo” – usłyszała.

Odwróciła głowę, zasłaniając oczy dłonią. Przed nią stała córka, która ponad rok temu uciekła z domu. W jednej ręce trzymała zawinięte w kocyk dziecko, w drugiej – sportową torbę.

“Wróciłaś… Wiedziałam, iż tak się skończy. Na stałe, czy jak?” – rzuciła chłodno.

W oknie sąsiadki poruszyła się firanka. Maria ciężko wstała.

“Chodź do domu. Nie ma co sąsiadów zabawiać” – weszła na ganek, opierając dłoń na zgiętym kolanie.

Anastazja zawahała się i poszła za nią. Szybkim wzrokiem objęła izbę, postawiła torbę, podeszła do żelaznego łóżka i położyła na nim dziecko.

“Chłopak czy dziewczyna?” – spytała Maria, patrząc jej na plecy.

“Córka. Kinga” – odparła, odwracając się.

“Wiedziałam” – powtórzyła Maria z westchnieniem. – “Widzę, iż w mieście nie było ci lekko, skoro do matki wracasz. I co teraz?”

“Nie teraz, mamo. Jestem zmęczona” – Anastazja poprawiła włosy i usiadła na łóżku.

“Dobrze. Mleko masz?” – spojrzała na jej zapadniętą pod bluzką klatkę piersiową. – “Skąd. Dobrze. Pójdę do Józkowej, da trochę od kozy.”

“Mam mieszankę” – powiedziała gwałtownie Anastazja, uradowana, iż pierwsza burza minęła.

“Nie będziesz dziecka chemią truć” – machnęła ręką i wyszła.

Gdy wróciła z litrowym słoikiem, Anastazja spała obok córki. Dziewczynka wierciła się w kocyku. Gdy zaczęła płakać, Maria wzięła ją na ręce.

“Cicho, cicho… Mama jest obok” – zmieniła pieluchę, podgrzała mleko i nakarmiła wnuczkę.

Całą noc kłóciły się, szepcząc przez łzy. Anastazja błagała o zrozumienie, Maria wyrzucała wszystkie żale. Zasnęły o świcie.

Obudził ją płacz. Zerwała się do łóżka.

“Anastazja! Dziecko mokre! Gdzie jesteś?!” – krzyknęła głośniej.

Cisza. Tylko Kinga płakała mocniej.

“Boże… – opadła na łóżko. – Uciekła. Sukka, zostawiła mi dziecko i uciekła. Prześpałam, stara…” – jęczała, kręcąc głową.

“Uciekła. Jak niepyszna. A ty, ścierko…” – kląła, zagłuszana płaczem dziecka.

“Nie wrzeszcz!” – krzyknęła na wnuczkę.

Dziewczynka ucichła.

“No widzisz. Krzykiem nic nie wskórasz. Nie wróci. Już ją szlag trafił gdzieś daleko.”

Poszła do kuchni, przygotowała jedzenie. Nakarmiła Kingę prawdziwym mlekiem.

“Smakuje? Nie to, co twoje sztuczne mleko. I co ja z tobą zrobię? Za co mnie, Panie, tak karzesz?” – biadała.

Anastazja nigdy się nie pojawiła. Kinga rosła pod okiem surowej babki. Maria karmiła ją, ubierała, ale rzadko przytulała. Za przewinienia dostawało się solidnie, czasem choćby miotłą.

Gdy Kinga pytała o matkę, Maria mówiła, iż nie żyje. Że nie ma nikogo poza nią. I powtarzała o swojej rychłej śmierci, strasząc sieroctwem.

Kinga bała się tych rozmów, przytulała i prosiła: “Nie umieraj, babKinga przytuliła się mocno do Anastazji, czując, jak łzy spływają po jej policzkach, i w tym momencie zrozumiała, iż choć przeszłość była pełna bólu, przyszłość może być już tylko ich wspólna.

Idź do oryginalnego materiału