Zostawiono mnie na progu obcego mieszkania. Po 25 latach przyszła do mnie sprzątać, nie poznając w gospodyni własnej córki.
„Kim jest dziecko bez korzeni? Nikim. Tylko duchem, który przypadkiem znalazł sobie ciało.”
— Zawsze czułaś się jak duch? — zapytał Michał, leniwie mieszając kawę w mojej przestronnej kuchni.
Spojrzałam na niego. Na jedynego człowieka, który znał całą prawdę. Tego, który pomógł mi ją odnaleźć — kobietę, która nosiła mnie pod sercem, a potem wyrzuciła jak niepotrzebny brudnopis.
Mój pierwszy krzyk nie poruszył jej serca. Jedyna rzecz, która po niej została, to kartka na tanim kocyku: „Wybacz.” Jedno słowo. Cała miłość, której nigdy nie miałam poznać.
Lucyna Wojciechowska i Henryk Dąbrowski, starsze małżeństwo bezdzietne, znaleźli mnie pewnego październikowego poranka. Otworzyli drzwi i zobaczyli płaczący zawiniak. Mieli tyle człowieczeństwa, żeby nie oddać mnie do domu dziecka, ale za mało, by pokochać.
— Mieszkasz u nas, Krystyno, ale pamiętaj: jesteś dla nas obca, a my dla ciebie też — powtarzała mi Lucyna co roku w dniu, gdy mnie znaleźli.
Ich mieszkanie stało się moją klatką. Miałam kąt w przedpokoju z rozkładanym łóżkiem. Jadłam osobno, dojadałam ich zimne resztki. Ubrania kupowali na targowiskach: zawsze o dwa rozmiary za duże. „Dorosniesz” — mówiła. Tyle iż gdy dorastałam, rzeczy rozpadały się ze starości.
W szkole byłam wyrzutkiem. „Podrzutek”, „sierota” — szeptali za moimi plecami.
Nie płakałam. Po co? Gromadziłam w sobie wszystko: siłę, wściekłość, determinację. Każde spojrzenie z góry, każdy śmiech stawał się paliwem.
W wieku trzynastu lat zaczęłam pracować: rozdawałam ulotki, wyprowadzałam psy. Pieniądze chowałam w szparze między podłogami. Pewnego dnia Lucyna je znalazła.
— Ukradłaś? — zapytała, ściskając pomięte banknoty. — Wiedziałam, iż krew cię zdradzi…
— To moje. Zarobiłam — odpowiedziałam.
Rzuciła je na stół:
— To płać. Za jedzenie. Za dach. Najwyższy czas.
W wieku piętnastu lat pracowałam w każdą wolną chwilę. W siedemnastym roku życia zaczęłam studia w innym mieście. Wyjechałam z plecakiem i kartonem. W środku był mój jedyny skarb: zdjęcie noworodka, zrobione przez pielęgniarkę zanim „matka” zabrała mnie ze szpitala.
— Ona nigdy cię nie kochała, Krysia — powiedziała mi na pożegnanie Lucyna. — My też nie. Ale przynajmniej byliśmy szczerzy.
W akademiku dzieliłam pokój z trzema współlokatorkami. Jadłam chińskie zupki. Uczyłam się do utraty tchu — tylko piątki, tylko stypendium. W nocy pracowałam w całodobowym sklepie. Koledzy śmiali się z moich znoszonych ubrań. Nie słyszałam ich. Słyszałam tylko głos w środku: *Odnajdę ją. Pokażę jej, kogo porzuciła.*
Nic nie boli bardziej niż świadomość, iż jesteś nikomu niepotrzebny. Wrasta w skórę jak drzazga, której nie da się wyrwać.
Michał znał moją historię. Wiedział, jak się podniosłam. Jak pchałam się do przodu, jakbym się dusiła.
— Wiesz, iż ci to nie da spokoju — powiedział kiedyś.
— Nie potrzebuję spokoju — odparłam. — Chcę zamknąć ten rozdział.
Życie potrafi zaskoczyć. Czasem rzuca szansę tam, gdzie się nie spodziewasz. Na trzecim roku profesor zlecił nam projekt: strategię marketingową dla ekologicznej kosmetyki.
Trzy dnie bez snu. Cały ból, cały głód uznania wyładowałam w tę pracę. Kiedy przedstawiałam projekt, w sali zrobiła się cisza.
Po tygodniu profesor wpadł do mojego gabinetu:
— Krystyno! Inwestorzy z Varso widzieli twoją prezentację. Chcą spotkania!
Nie zapłacili mi, tylko oferowali udziały. Podpisałam, drżąc — nie miałam nic do stracenia.
Rok później start-up wystrzelił. Moje udziały zamieniły się w pieniądze, o jakich nie śniłam. Starczyło na wkład do mieszkania w centrum Warszawy.
Życie przyspieszyło. W wieku dwudziestu trzech lat miałam własne cztery ściany — jasne, przestronne. Przywiozłam tam tylko plecak i tamten karton. Przeszłość została za progiem.
Ale szczęścia nie było. Tylko pustka.
— Masz ducha na ramieniu — powiedział Michał.
Przystałam na to. Wtedy zaproponował pomoc. Był nie tylko przyjacielem, ale i detektywem. Dwa lata poszukiwań. Setki ślepych uliczek. W końcu ją znalazł.
Grażyna Marecka. 47 lat. Rozwiedziona. Mieszka na obrzeżach miasta w odrapanej „kostce”. Pracuje dorywczo. Dzieci: brak. „Dzieci: brak” — to zdanie paliło najbardziej.
Pokazał mi jej zdjęcie. Zmęczoną twarz. Gasnące oczy.
— Szuka pracy — powiedział Michał. — Sprząta mieszkania. Jesteś pewna?
— Absolutnie.
Daliśmy ogłoszenie. Michał przeprowadził rozmowę przy moim biurku. Ja patrzyłam przez ukrytą kamerę.
— Ma pani doświadczenie, Grażyno? — pytał oficjalnie.
— Tak — gniotła spracowane dłonie. — Hotele, biura… Bardzo się staram.
— Pracodawca jest wymagający. Potrzebna idealna czystość.
— Rozumiem. Bardzo potrzebuję tej pracy…
Jej głos był złamany, postawa przygarbiona. Z dumy nie zostało nic.
— Przyjmujemy panią na próbę — zdecydował Michał.
Gdy wyszła, podeszłam do biurka. Zostawiła dowód osobisty. Dokument kobiety, która dała mi życie, a potem odebrała miłość.
— Naprawdę chcesz to kontynuować? — zapytał Michał.
— Teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Po tygodniu pojawiła się w moim domu. Ze ścierkami i zapachem środków do czyszczenia. Przygarbiony cień przeszłości.
Pierwsze spotkanie było krótkie. Skinęłam głową, udając zajętą.
Nie poznała mnie. W jej oczach było tylko pragnienie utrzymania pracy.
Patrzyłam, jak myje moje podłogi, prasuje moje koszule, czyści moje lustra. Zostawiałam napiwki — nie z litości, ale żeby wracała.
Dwa miesiące. Osiem wizyt. Grażyna stała się duchem w moim domu. Prawie niewidzialnym.
Czasem łapałam jej wzrok na moich zdjęciach: pod Wieżą Eifflapewnego dnia stanęła przed półką z albumami, sięgnęła po moje zdjęcie z dyplomem i nagle jej dłonie zaczęły drżeć, jakby przez te wszystkie lata wreszcie coś poczuła.