„Niewiasta choćby nie kryje, iż mnie nienawidzi” – zadzwoniła do mnie i oskarżyła, iż próbuję zniszczyć jej małżeństwo z Mikołajem…
Ja, Elżbieta Maciejewska, zwykła kobieta po sześćdziesiątce, matka jedynego syna. Całe życie poświęciłam jemu, wychowywałam go sama, odkąd mąż odszedł, gdy Mikołaj miał zaledwie dwa lata. Pracowałam jako pielęgniarka w przychodni, harowałam po nocach, by syn miał wszystko – czystą koszulę, zeszyty do szkoły, ciepłą kolację.
Chłopak wyrósł na dobrego człowieka, życzliwego, dobrze wychowanego. Dumna byłam z niego. Ale dziś czuję, iż zmarnował to wszystko dla kobiety, która nie tylko mnie nie szanuje, ale wręcz demonstruje swoją nienawiść bez skrępowania. Jego żona – Kornelia.
Od pierwszego wejrzenia wydała mi się… zbyt. Zbyt hałaśliwa, zbyt wyniosła, zbyt ostra. Gdy Mikołaj przyprowadził ją pierwszy raz, by się poznały, poczułam niepokój – w jej spojrzeniu, w sposobie, w jaki się zachowywała. Ogromne ciemne oczy patrzyły na mnie z wyzwaniem, a na twarzy nie było śladu uprzejmości. Wówczas myślałam: to uprzedzenie. Mikołaj zakochany, więc powinnam spróbować ją zaakceptować.
Poszłyśmy do kawiarni, by lepiej się poznać. Już wtedy zrozumiałam – z tą dziewczyną będzie ciężko. Bezwstydnie zgromiła kelnera, domagając się wymiany deseru, bo nie był „dość fotogeniczny”, jak to ujęła. Mówiła przez zaciśnięte zęby, jakby wszyscy wokół byli służbą. A ten strój… krótki kombinezon odsłaniający wszystko, co tylko możliwe, i dekolt sięgający pasa. Na spotkanie z przyszłą teściową… Ledwo powstrzymałam się, by nie poprosić Mikołaja o rozmowę w cztery oczy.
Zrzuciłam to na nerwy, stres. Może nie miała złych intencji? Ale nie. Z czasem było tylko gorzej. Po ślubie Mikołaj rzadko dzwonił. Starałam się nie narzucać, ale tęskniłam. W końcu nie wytrzymałam – zadzwoniłam sama. A w słuchawce – lodowaty chłód. Innym razem, gdy sam do mnie dzwonił, wyraźnie słyszałam głos Kornelii w tle: „Odłóż słuchawkę, dość już z nią gadania”. Nie szeptała – mówiła to głośno, demonstracyjnie.
Nie chciałam robić scen, ale w końcu zapytałam Mikołaja – co się dzieje? Westchnął i wyjaśnił. Kornelia miała trudną przeszłość. W młodości – burzliwy romans, ciąża, zdrada… Straciła dziecko. Potem była u psychologów, leczyła się. Mikołaj zapewniał, iż teraz jest w porządku, tylko trochę podejrzliwa. Ale ja wiedziałam – to nie podejrzliwość. To wrogość. Otwarta, złośliwa.
Kilka dni później Kornelia sama do mnie zadzwoniła. Krzyczała. Oskarżała o wszystko, co jej przyszło do głowy. Mówiła, iż specjalnie nastawiam syna przeciw niej, iż chcę zrujnować ich małżeństwo, iż wtrącam się w ich życie. Byłam w szoku. Ja?! Ja, która całe życie poświęciłam synowi, wychowałam go sama, teraz jestem potworem?
Mikołaj, jak zawsze, nie stanął w mojej obronie. Ani słowa. Tylko powtórzył swoje ulubione: „Mamo, jestem dorosły, mam własną rodzinę”. A kim ja jestem? Nikim? Kobieta, która urodziła i wychowała – nie ma prawa choćby do zwykłej rozmowy?
Mieszkają w jej mieszkaniu. Trzy pokoje, nowiutki remont. Kornelia przechwalała się, iż to jej zasługa, iż sama kupiła. Oczywiście, rozumiem, iż własne lokum to mocny argument. Ale czy metry kwadratowe usprawiedliwiają odrywanie syna od matki?
Nie żądam niczego. Nie proszę o pieniądze, nie narzucam się z wizytami. Chciałam tylko pozostać częścią jego życia. Usłyszeć, jak mu się wiedzie, przyjść w gości, przytulić. Czy to zbrodnia?
Czasem myślę, iż Kornelia po prostu zazdrości. Nie Mikołajowi – nie. Mojej pozycji. Choć jaka tam pozycja – zostały tylko wspomnienia. Z nią rozmawia na wszystkie możliwe tematy, ze mną – oficjalnie, zdawkowo. Jakbym była obca.
Ale wciąż mam nadzieję. Że przebudzi się, zrozumie, iż nie można tak – wymazywać matki z życia tylko dlatego, iż tego chce żona. Że ich małżeństwo będzie trwałe, iż pojmą, iż miłość do matki nie jest zdradą wobec małżonki.
Spełniłam swoją rolę. Urodziłam, wychowałam, postawiłam na nogi. Teraz… puszczam. Ale wciąż czekam. Że przypomni sobie. Zadzwoni. Przytuli. Nie z obowiązku. Z miłości.