Oto historia, która wydarzyła się w mojej rodzinie i do dziś nie daje mi spokoju. Jej bohaterką jest moja kuzynka Kinga. Dziewczyna o złotym sercu, pracowita i zawsze gotowa pomóc. Przez ostatnie 12 lat codziennie po pracy wpadała do swojej babci Bronisławy Stanisławy. Sprzątała, przynosiła zakupy, myła okna, szorowała kuchenkę na błysk, manualnie prała pościel, wysłuchiwała babcinych narzekań, masowała jej nogi, gdy skarżyła się na opuchliznę. Wszystko to bez słowa skargi. Tylko dlatego, iż to właśnie babcia wychowała ją, gdy własna matka była zbyt zajęta młodszym bratem i własną karierą.
Kinga zawsze uważała Bronisławę za najbliższą osobę. To babcia nauczyła ją smażyć kotlety po staropolsku, zabierała do teatru, gdy mama nie miała czasu, pomagała w lekcjach i zawsze potrafiła znaleźć dobre słowo, gdy w szkole było ciężko. Kinga dorosła, dostała pracę w banku, urodziła syna, a babcia wciąż była jej opoką. Gdy Bronisława zaczęła podupadać na zdrowiu — ciśnienie, osłabienie, pamięć płatała figle — Kinga wzięła wszystko na siebie. Samej. Bez próśb i podpowiedzi. Rachunki? Kinga. Apteka? Kinga. Zastrzyki z insuliny? Kinga. Tymczasem Bronisława miała córkę — matkę Kingi. Ta miała własne mieszkanie, stabilną pracę, samochód, ale przez 12 lat nie przyniosła choćby słoika domowego barszczu.
Pewnego dnia Kinga straciła pracę. Zwolnienie, jak to zwykle bywa, przyszło bez ostrzeżenia. Oszczędności gwałtownie się skończyły, a perspektywa dostania kredytu mieszkaniowego stała się marzeniem ściętej głowy. Wtedy po raz pierwszy odważyła się na rozmowę, przed którą drżały jej ręce. Przyszła w sobotę, jak zawsze, posprzątała, powiesiła pranie, zaparzyła babci miętową herbatę. Potem usiadła obok i powiedziała spokojnie, choć serce waliło jej jak młot:
— Babciu, wiesz, iż nigdy o nic nie prosiłam. Ale może… przepisałabyś mieszkanie na mnie? Nie teraz, tylko… tak na przyszłość. Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Nie chcę z synkiem tułać się po cudzych kątach. To dla mnie jak drugi dom…
Odpowiedź babci była zimna jak grudniowy wiatr:
— Nie, Kinga. Mieszkanie należy się mojej córce. Twojej matce. Tak trzeba. A potem — niech robi, co chce.
Kinga choćby nie znalazła słów. W gardle miała gulę, a w uszach dzwoniło. Jakby te wszystkie lata pomocy i troski, wyszorowane podłogi i rosół z kluskami nikomu nie zawracały głowy. Jakby nic nie znaczyły.
Wyszła płacząc. choćby nie pożegnała się. Minęło już kilka dni, a ona wciąż nie może zebrać się, by wrócić. Siedzi w domu, wpatruje się w ścianę i pyta mnie:
— Czy naprawdę przez te wszystkie lata prosiłam o cokolwiek? Nie zasłużyłam? To źle chcieć stabilności dla własnego dziecka? Dlaczego babcia, która tak mnie kochała, nagle zobaczyła w tym wyrachowanie?
A ja… nie wiem, co odpowiedzieć. Znam Bronisławę od dziecka. To kobieta twarda, swoich zasad. Dla niej porządek to świętość. Niezależnie od tego, kto się opiekuje — mieszkanie musi trafić do „rodzonej córki”. Reszta? Jak sama mówi: „to ludzki obowiązek”, a nie transakcja.
Ale czy miłość mierzy się stopniem pokrewieństwa? Czy wdzięczność nie należy się temu, kto był przy tobie, gdy inni zniknęli? Kto nie liczył, tylko dawał, bo kochał?
Teraz Kinga nie wie, jak ma dalej rozmawiać z babcią. Nie chce jej ranic, ale udawać, iż nic się nie stało, też nie potrafi. Boli ją dusza. Czuje się zdradzona.
Nie osądzam nikogo. Ale wydaje mi się, iż czasem starsi ludzie po prostu się boją. Boją się przyznać, iż córka odeszła dawno temu, a to wnuczka okazała się prawdziwą rodziną. Boją się, iż jeden podpis wywoła wojnę. Boją się zmian. Może Bronisława po prostu się broni?
A Kinga… Kinga wciąż gotuje zupy. Tylko teraz — dla synka. I uczy go wdzięczności. Bo niewdzięczność boli bardziej niż najostrzejszy nóż.