„A może pani nam zapakuje jedzenie na wynos?” — wizyta, której nigdy nie zapomnę
Zdarzają się w życiu spotkania, po których długo nie można zrozumieć – to był żart czy rzeczywistość? Tak właśnie było z niedawną wizytą u nas w domu rodziny kolegi mojego męża. Do dziś wspominam ten moment z nieprzyjemnym dreszczem na plecach i postanowieniem, by NIGDY więcej nie zapraszać do domu „mało znanych, choć podobno miłych ludzi”.
Mieszkamy z mężem w Poznaniu. Jestem domatorką, mamy przytulne mieszkanie – niewielkie, ale z duszą. Mamy córkę, Zosię, i to w zupełności wystarcza, by każdy dzień był pełen wrażeń. Mój mąż jest towarzyski, pracuje w zespole projektowym i często opowiada o pracy – kto co powiedział, jakie żarty sobie robili, kto kogo zastąpił. Szczególnie często w tych opowieściach pojawiał się Tomek – wesoły, energiczny, wydawał się solidnym człowiekiem. Zawsze pomógł, gdy trzeba było, zmienił się w pracy, stanął za kolegę. Mąż darzył go sympatią. Dlatego gdy pewnego dnia wspomniał, iż Tomek z rodziną chcieliby nas odwiedzić, nie protestowałam. Choć byłam zaskoczona – wcześniej nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów.
I oto pewnego wieczoru stają w naszych drzwiach – Tomek, jego żona Kinga i ich młodsza córka. Dziewczynka w wieku naszej Zosi, więc ucieszyłam się, iż dzieci będą mogły się pobawić. Początkowo wydawało się całkiem miło. Kinga sprawiała wrażenie sympatycznej, uśmiechniętej, miłej kobiety… dopóki nie zaczęła mówić. A mówiła tylko o jednym: dzieci, dzieci, dzieci. Mają troje, i według jej słów, cały świat im się należy: państwo powinno płacić więcej, pracodawcy – dawać urlop na każde żądanie, a dziadkowie – od rana do wieczora opiekować się wnukami.
Słuchałam, kiwałam głową, ale w środku gotowałam się. Chciałam zapytać wprost: „A czy myśleliście o konsekwencjach, decydując się na trójkę dzieci?”. My z mężem mamy jedno dziecko i doskonale wiemy, ile to kosztuje – finansowo, emocjonalnie, fizycznie. Dlatego uznaliśmy, iż na razie wystarczy. A oni mają trójkę. I winni są wszyscy, tylko nie oni: gospodarka, władze miasta, babcie, szkoła… Tylko nie ci, którzy podjęli decyzję o powiększeniu rodziny.
Milczałam. Bo nie lubię wyjaśniać spraw w swoim domu. Zwłaszcza gdy dzieci bawiły się spokojnie, a mąż wydawał się zadowolony, iż zorganizował to spotkanie. Ja, jako dobra gospodyni, przygotowałam się zawczasu – upiekłam kurczaka, zrobiłam sałatki, gorące danie, choćby domowe ciasto. Nakryłam stół, witałam z uśmiechem. Choć sama więcej słuchałam, niż jadłam. Goście też nie pałaszowali zbyt mocno, więc pomyślałam: może się krępują?
Jakże się myliłam…
Gdy kolacja dobiegała końca, a ja w duchu cieszyłam się, iż zostało sporo jedzenia – nie będę musiała jutro stać przy kuchni – Kinga, spokojnie popijając kompot, zwróciła się do mnie:
„A może pani nam zapakuje jedzenie na wynos? Kurczaka i sałatki… specjalnie nie najadaliśmy się, żeby zabrać do domu. W weekend nie chce mi się gotować.”
Przez chwilę w pokoju zapadła cisza. Byłam zdezorientowana. Nie mogłam uwierzyć, iż wypowiedziała to głośno. Bez zażenowania. Bez wstępu. Bez śladu żartu. Naprawdę spodziewała się, iż wyjdzie od nas z pełnymi pojemnikami jedzenia!
Nigdy nikomu nie pakowałam jedzenia na wynos – u nas się tak nie robi. To, co stawiasz na stole, jest dla gości. Ale żeby gość SAM prosił o spakowanie jedzenia do domu? I to z takim wyrazem twarzy, jakby to było oczywiste?
Spojrzałam na męża. Spuścił wzrok. Zdawał sobie sprawę, jak niezręczna to sytuacja. Wymusiłam uśmiech i wykrztusiłam:
„Zapakować? No… nie mam pojemników, chyba iż do reklamówek…”
Kinga z euforią pokiwała głową. Tomek dyskretnie milczał. Spakowałam resztki kolacji do dwóch toreb, podałam. A przez cały czas w głowie dźwięczała tylko jedna myśl: nigdy więcej…
Gdy wyszli, mąż powiedział:
„Cóż, pewnie tak ma w zwyczaju… Trójka dzieci, mało czasu…”
A ja tylko gorzko się uśmiechnęłam:
„Wiesz co, nie obchodzi mnie, do czego ktoś jest przyzwyczajony. Ja do takich gości – nigdy się nie przyzwyczaję.”
Od tamtego wieczoru drzwi mojego domu są zamknięte dla tych, którzy przychodzą z pustymi rękoma, ale z wielkimi oczekiwaniami. A szczególnie – dla tych, którzy traktują moją kuchnię jak darmową stołówkę.