Atramentowe ślady na starych listach

newsempire24.com 21 godzin temu

Ślady atramentu na starych listach

List nadszedł w zwykłej szarej kopercie, bez adresu zwrotnego. Pismo było obce — nieregularne, pochylone, jakby piszący dawno nie trzymał pióra. Ale w tych kanciastych liniach było coś dziwnie znajomego, jakby każda litera znała ją po imieniu. Na stemplu widniała data: trzy tygodnie temu. Kinga od razu zrozumiała — od kogo. Serce ścisnęło się i zabiło nierówno, jakby spóźniło się o lata, o całe życie.

Nie widziała Kamila od szesnastu lat. Od tamtej nieszczęsnej jesieni, kiedy po prostu zamknął za sobą drzwi i wyszedł, nie zabierając ani kurtki, ani szczoteczki do zębów, ani choćby zdjęcia z plaży, gdzie oboje byli szczęśliwi. Zostawił wszystko: niedopitą kawę w kubku, maszynkę do golenia na umywalce i ciszę — najstraszniejszą z jego rzeczy. Tą ciszą dzwoniły ściany mieszkania, wsiąkła w poduszki, w zasłony, w przestrzeń między dniami. Milczenie stało się jego ostatnim słowem i właśnie ono bolało najdłużej.

List leżał na kuchennym stole prawie godzinę. Kinga chodziła w kółko, udawała, iż jest zajęta — myła kubek, przecierała kuchenkę, podnosiła gazetę, nie czytając. W końcu wzięła nóż do chleba i ostrożnie rozcięła kopertę. Papier wewnątrz był gruby, o lekko chropowatej fakturze, z plamami atramentu — jakby ręka drżała albo pisał w pośpiechu, na kolanie. Przesunęła palcami po linach, jakby chciała wyczuć nie litery — oddech tego, kto je zostawił.

„Kinga. Nie wiem, jak ci się żyje. I czy w ogóle żyjesz. Ten list to nie próba odzyskania czegokolwiek. Wiem, iż to niemożliwe. I myślę, iż nie chcesz. Chciałem tylko powiedzieć — pamiętałem. Nie zawsze, ale częściej, niż się przyznawałem. Głupie, co?”

Kinga przeczytała słowa na głos, ledwo poruszając wargami. Pokój zamilkł. choćby stare zegary na ścianie zdawały się przestać tykać. Powietrze zgęstniało, jak przed burzą. Jakby czas wstrzymał oddech.

Usiadła. W powietrzu unosił się zapach wczorajszej zapiekanki i lekko przypalonej cebuli. W pamięci pojawiły się obrazy: jak się śmiał, jak zrywał jabłka z drzewa w ogrodzie, jak raz przyniósł jej starą maszynę do pisania: „Pisz, twoje słowa muszą być słyszane!” Wtedy się zirytowała — nie było czasu w pisanie. A teraz — wszystko, co zostało, to właśnie te listy.

List był krótki. Pod nim — adres. Małe miasteczko pod Łodzią. Był tam. Albo chciał, żeby myślała, iż tam jest. Ten adres nie był celem — był wyznaniem: „wciąż o tobie myślę”.

Następnego ranka wsiadła w autobus dalekobieżny.

Nie dlatego, iż tęskniła. Nie dlatego, iż wybaczyła. Ale dlatego, iż nie mogła zostawić tego listu na stole, jak rany, której nie odważyła się opatrzyć. Bo łatwiej dojechać do jednego miejsca niż całe życie nie zdecydować się wyjść za próg. Bo czasem prostsze jest zaryzykować niż wiecznie zastanawiać się, „co by było, gdyby”.

Autobus trząsł się na wybojach, za oknem przewijały się ośnieżone wioski, szare płoty, pochylone domy. Na każdym zakręcie wydawało jej się, iż widzi znajomą sylwetkę. Nie słuchała muzyki, nie otwierała książki — tylko patrzyła przed siebie, jakby oczekiwała, iż za kolejnym wzgórzem znajdzie odpowiedź.

Dom okazał się stary, drewniany. Zardzewiała furtka skrzypiała jak w filmach. Tabliczka z numerem ledwo była widoczna. Stała przed bramą minutę, może dwie. Oddychała ciężko. W końcu pchnęła skrzydło.

Drzwi otworzył on. Przygarbiony, z laską w dłoni. Włosy posiwiały, spojrzenie — zmęczone, ale ciepłe. I w tym spojrzeniu było wszystko: tęsknota, wina, cisza szesnastu lat.

— Kinga?

Skinęła głową.

— Wejdź.

Nie rzucili się sobie w ramiona. Nie płakali. Nie oskarżali. Po prostu usiedli przy stole. Czajnik wrzecił na starej kuchence. W powietrzu unosił się zapach mięty i starego papieru.

Milczeli długo. Ale to milczenie nie było ciężkie. Było jak most — od niej do niego.

— Myślałeś, iż nie przyjadę? — zapytała w końcu.

Nie odpowiedział od razu. Wzruszył ramionami.

— Myślałem, iż zapomnisz. Albo nauczysz się żyć beze mnie. Zawsze byłaś silniejsza.

— Stałam się inna — powiedziała. — Nie silniejsza. Tylko cichsza.

Potem spojrzała na jego dłonie. Na stole, obok kubka, leżał skrawek papieru z rozmytym śladem atramentu. Takim samym jak na liście.

— Nigdy więcej nikomu nie pisałeś, prawda? — spytała.

Powoli pokręcił głową.

— Tylko tobie. choćby jeżeli nie wysyłałem. Wszystko — dla ciebie.

— Nie wybaczyłam — powiedziała. — Ale przyjechałam. Może to wystarczy.

Skinął głową. A potem, jakby z przyzwyczajenia, wyciągnął starą maszynę do pisania. Tę samą. Od razu ją poznała — rysa na boku, wytarta klawisz „Z”.

— Wciąż działa — powiedział. — Czasem coś napiszę. Listy, których nie wysyłam. Jakbym rozmawiał, tylko bez odpowiedzi.

Kinga spojrzała przez okno. Za szybą cicho padał śnieg. Lekki, bezgłośny. Biały — jak czysta kartka.

— Więc może… dziś coś napiszemy razem?

Spojrzał na nią. Jego oczy stały się jaśniejsze. Nie odpowiedział. Tylko lekko się uśmiechnął.

I to, naprawdę, wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału