Cisza, jaką mamy

newskey24.com 16 godzin temu

Cicho, jak jest
Kiedy Krysia powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała to spokojnie, niemal codziennie. Jakby mówiła „czas wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez rozpaczy, ale tak, iż w pokoju natychmiast zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Tomek oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale znaczenie dotarło do niego z opóźnieniem, jak dźwięk po drugiej stronie wody. Spojrzał na nią, potem znów na ekran — jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie widać.

— O czym mówisz?

— O nas. O tym, jak żyjemy. Cicho.

Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przeszło mu przez myśl: „znowu”. Choć „znowu” nie było. Milczała długo. Bardzo długo. I wiedział o tym, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz ta cisza stała się wieczna.

Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, sprzeczki, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili tort na pół, mówili chórem głupoty. A potem — jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw nie dosłuchiwali. Potem — nie domawiali. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodów. Bez „my”.

— Nie słyszę siebie tutaj, Tom. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym tu nie była.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że jest po prostu zmęczony, iż się zakręcił. Że kocha, tylko zapomniał języka w gębie. Ale słowa nie przychodziły. Nie dlatego, iż nie kochał — ale dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się od słuchania siebie.

Krysia wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie zgrzyt zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nie traciło się nic ważnego.

Szła ulicą, a śnieg pod butami chrupał jak w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Krysia zatrzymała się na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła, iż jest na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu — tu i teraz. Ani w przeszłości, ani w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.

Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu błądziła po mieście, skręcając tam, gdzie nogi niosły. Weszła do piekarni, gdzie kiedyś lubili siedzieć z Tomkiem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy stoliku przy oknie, nie zdejmując kurtki. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie chciała niczego omawiać, tłumaczyć, rozkładać na czynniki pierwsze. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez roli. Bez obserwatorów.

Tomek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Po prostu: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, ale z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. Nie napisał więcej. I ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego, iż pierwszy raz w życiu poczuła: można i nie czekać.

Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła robić poranne spacery — nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wprowadziła sobie nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Tylko — co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie było cicho. Jakie ręce miała kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być w momencie, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez przyzwyczajeń, bez Tomka.

Czasem myślała o Tomku. Nie ze złością. Nie z tęsknotą. Po prostu — jak o człowieku, z którym kiedyś zgrała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy zaczął patrzeć w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramatu. Bez finału. Bez wielkich słów. Po prostu tak, jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, gdy nikt nie wciska „powtórz”. Cicho, jak jest.

Czasem wszystko, czego trzeba — to nie „wróć”, nie „zrozum”, nie „usłysz”. Czasem wszystko, czego trzeba — to przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić sama. Choćby niepewnie. Choćby nie od razu. Ale na głos. Żeby znów siebie usłyszeć. Żeby być.

Idź do oryginalnego materiału