Czekaliśmy na to spotkanie całą wieczność. Minęło dokładnie dziesięć lat od ostatniego dzwonka w naszej wiejskiej szkole pod Lublinem, i oto — prawie cała nasza 11-B znów zebrała się w znanej klasie. Wszyscy, oprócz Jacka, którego los rzucił w ciągłe podróże służbowe, i Małgosi, siedzącej w domu z noworodkiem.
A potem drzwi się otworzyły — i weszła ona.
Kasia.
Ta sama. Ta, przez którą połowie klasy kiedyś zapierało dech w piersiach. Ta, której uśmiech na korytarzu wytrącał z równowagi. I oto znów była wśród nas. Tylko teraz z pierścionkiem na palcu i z tym samym łagodnym uśmiechem, który zdawał się nie podlegać upływowi czasu.
— Wojtek, w ogóle się nie zmieniłeś! — rzuciła przez stół.
Chciałem odpowiedzieć coś błyskotliwego, ale w gardle zaschło. Wszystko jak wtedy. Tylko teraz nie mieliśmy już siedemnastu lat.
W jedenastej klasie zachowywaliśmy się jak idioci. Sześciu tęgich głupców było zakochanych po uszy w tej samej dziewczynie. W Kasi. Mądra, piękna, najlepsza uczennica. A przede wszystkim — z jakimś światłem w środku. Przyjaźniła się ze wszystkimi, z nikim nie flirtowała, nikogo nie wyróżniała. I to doprowadzało nas do szaleństwa jeszcze bardziej.
— Dlaczego biegacie za nią jak szczeniaki za kotletem? — syczała złośliwie Ewa Nowak, dziewczyna z sąsiedniej ławki.
— A tobie zazdrość? — odgryzał się Tomek.
Wtedy nie zauważyłem, jak zacisnęła pięści. Nie zrozumiałem, iż jej oczy błyszczą nie ze złości — tylko od łez.
Kasia coraz częściej zostawała po lekcjach z Darkiem Kowalskim. Cichy, skromny, niewidoczny. Tak o nim mówili: „nic szczególnego”. Tylko iż on nosił jej torbę. Chodził z nią do biblioteki. I słuchał.
— Co ona w nim widzi? — gotowałem się. — Przecież to popychadło!
— Za to ma więcej cierpliwości niż my wszyscy — uśmiechał się kpiąco Tomek.
Dziewczyny zazdrościły naszej Kasi zajadle. Zwłaszcza Ewa. My tego nie widzieliśmy — byliśmy zbyt zaślepieni. A potem stało się coś, co ostatecznie nas zniszczyło.
To był zwykły dzień. Przed obiadem. Kasia weszła do klasy, usiadła — i nagle zerwała się z krzykiem. Całe jej plecy i sukienka były zalane gęstym, wiśniowym kisielem. Tego dnia akurat podawali go w stołówce. Wyglądało to obrzydliwie. Kasia, czerwona ze wstydu, wybiegła z sali. A my zaczęliśmy wrzeszczeć na siebie. Podejrzenia fruwały w powietrzu jak kamienie: „Ty to zrobiłeś z zazdrości!”, „Ty specjalnie!”, „To na pewno ona — Nowak!” I byłem pewien, iż to Ewa. Po prostu nie mogłem wybaczyć.
Od tamtej pory nasza „zgrana” klasa się rozpadła. Urazy kipiały, podejrzenia zjadały nas od środka. Na studniówkę nie pojechaliśmy. Nie zrobiliśmy wspólnego zdjęcia. Tylko świadectwa — i do domów. Wychowawczyni cicho płakała w pokoju nauczycielskim. My milczeliśmy.
A dziś…
Dziś Kasia siedzi naprzeciwko. Ten sam uśmiech, tylko spokojniejszy, dojrzalszy. Okazało się, iż to ona wszystkich odnalazła — przez media społecznościowe. Stworzyła grupę. Zebrała naszą rozproszoną klasę najpierw wirtualnie, potem — na żywo. I nagle przypomnieliśmy sobie, iż kiedyś byliśmy blisko. Że stanowimy część czegoś większego. Znowu siedzieliśmy w tej samej klasie i śmialiśmy się. Jakby czas zatoczył koło.
A potem Kasia zawołała kogoś z korytarza. I do klasy wszedł wysoki chłopak. Twarz — znajoma do bólu. To był jej młodszy brat — Kuba, którego pamiętaliśmy jako chudzielca z wiecznie cieknącym nosem.
— No mów! Obiecałeś! — popchnęła go Kasia.
Kuba zawahał się. A potem wyrzucił z siebie:
— To ja wtedy wylałem kisiel. Kasia kazała mi dwa razy przepisać pracę domową, więc… no… zemściłem się.
W powietrzu zawisła cisza. Straciliśmy studniówkę — przez dziecko i dwie łyżki kisielu. Chciało się śmiać i płakać jednocześnie.
Później wszyscy dzielili się historiami: kto gdzie, ile kto ma dzieci. Ja milczałem. Moje życie nie było warte opowiadania. A Kasia nagle wstała i objęła za ramiona Darka. Tego samego. Cichego. Skromnego.
— Jesteśmy małżeństwem od pięciu lat — powiedziała po prostu, jakby informowała o pogodzie.
Zaciąłem zęby. Nie ze złości. Z bólu. Bo choćby po latach nie potrafiłem porzucić tamtego szkolnego marzenia.
Później, gdy gwar nieco ucichł, podszedłem do Darka:
— Jak ty to zrobiłeś?
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Pamiętasz, jak złamała nogę po maturze? Jeździła na nartach.
Skinąłem głową. Pamiętałem doskonale. choćby raz przyszedłem — z czekoladkami. Postałem pod drzwiami, poszedłem.
— A ja przychodziłem codziennie. Sprzątałem, gotowałem, pomagałem. Czytałem jej. Potem po prostu siedziałem obok. A pewnego dnia rozpłakała się. Powiedziała, iż boi się, iż nie wstanie. Obiecałem, iż jeżeli nie będzie mogła chodzić — będę ją nosił na rękach. Do końca życia.
Skinąłem głową, opróżniłem kieliszek:
— Zasłużyłeś na nią. Nie tylko czekałeś — byłeś przy niej.
— Po prostu ją kochałem. Bezwarunkowo. Bez wyrachowania. Bez nadziei na odwzajemnienie.
Kiedy już miałem wychodzić, dogoniła mnie Ewa Nowak.
— Wojtek, czekaj! Na drogę?
Obróciłem się. Podała mi kieliszek:
— No i co, dowódco? Przegrałeś?
Rozejrzałem się po sali: Kuba spokojnie spał z butelką w objęciach, Darek poprawiał Kasi włosy, a Ewa — piękna, dojrzała — patrzyła na mnie jak na marzenie, na które czekała zbyt długo.
— Nie — powiedziałem, stukając się z nią. — Po prostu nie byłem godny.
— Dziesięć lat czekałam na te słowa — odparła cicho. — Teraz możesz być wolny. Chłopaku mojej młodości.
I nagle zrozumiałem, jak bardzo byłem ślepy. Jak nigdy nie odprowadziłem jej do domu. Jak nie widziałem, iż zawsze była obok.
— Może jednak się przejdziemy? — zaproponowałem cicho, wskazI wyszliśmy w tę ciepłą lubelską noc, w której, po dziesięciu latach, wreszcie mogliśmy zacząć od nowa.