Co odkryła w nim po dziesięciu latach

newsempire24.com 3 dni temu

Czekaliśmy na to spotkanie chyba całą wieczność. Minęło dokładnie dziesięć lat od ostatniego dzwonka w naszej wiejskiej szkole pod Białą Podlaską, i oto — prawie cała nasza 11-B znów zebrała się w znajomej klasie. Wszyscy, oprócz Witka, którego życie rzucało w ciągłe delegacje, i Lidki, która została w domu z noworodkiem.

A potem drzwi się otworzyły — i weszła ona.

Kasia.

Ta sama. Ta, przez którą połowa klasy traciła oddech. Ta, której uśmiech na korytarzu wywracał świat do góry nogami. I oto znów stała między nami. Tylko teraz z pierścionkiem na serdecznym palcu i z tym samym łagodnym uśmiechem, który zdawał się nie podlegać czasowi.

— Wojtek, w ogóle się nie zmieniłeś! — rzuciła przez stół.

Chciałem odpowiedzieć coś błyskotliwego, ale w gardle zaschło. Wszystko jak wtedy. Tylko już nie mieliśmy siedemnastu lat.

W jedenastej klasie my, chłopaki, zachowywaliśmy się jak idioci. Sześciu dorodnych gapowiczów zakochanych po uszy w tej samej dziewczynie. W Kasi. Mądra, piękna, najlepsza uczennica. A przede wszystkim — z jakimś światłem w środku. Przyjaźniła się ze wszystkimi, nie kokietowała nikogo, nikogo nie wyróżniała. I tym właśnie doprowadzała nas do szaleństwa.

— Czego się za nią uganiacie, jak psy za kiełbasą? — syczała złośliwie Anka Zaręba, dziewczyna z sąsiedniej ławki.

— A tobie zazdrość gryzie? — odgryzał się Tomek.

Nie zauważyłem wtedy, jak jej dłonie się zacisnęły. Nie zrozumiałem, iż oczy błyszczą nie ze złości — tylko z łez.

Kasia coraz częściej zostawała po lekcjach z Darkiem Malinowskim. Cichy, skromny, niewidoczny. Takie chłopaki, o których mówi się „nic szczególnego”. Tyle iż on nosił jej teczkę. Chodził z nią do biblioteki. I słuchał.

— Co ona w nim widzi? — gotowałem się. — Przecież to popychadło!

— Ale ma więcej cierpliwości niż my wszyscy razem wzięci — uśmiechał się Tomek.

Dziewczyny zazdrościły naszej Kasi do żywego. Zwłaszcza Anka. Tylko my tego nie widzieliśmy — byliśmy zbyt ślepi. A potem stało się coś, co rozwaliło nas ostatecznie.

Był zwykły dzień. Przed obiadem. Kasia weszła do klasy, usiadła — i nagle podskoczyła z krzykiem. Całe jej plecy i sukienka były zalane gęstym, malinowym kisielem. Tego dnia akurat podawali go w stołówce. Plama wyglądała obrzydliwie. Kasia, czerwona ze wstydu, wybiegła z sali. A my — zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć. Oskarżenia latały jak kamienie: „Ty to z zemsty!”, „Ty to specjalnie!”, „Na pewno ona — Zaręba!”. I byłem pewien, iż to Anka. Po prostu nie mogłem przebaczyć.

Od tamtej pory nasza „zgrana” klasa się rozpadła. Żale buzowały, podejrzenia gryzły od środka. Na studniówkę nie pojechaliśmy. Nie zrobiliśmy żadnego wspólnego zdjęcia. Tylko świadectwa — i do domów. Wychowawczyni cicho płakała w pokoju nauczycielskim. My milczeliśmy.

A dziś…

Dziś Kasia siedzi naprzeciwko. Ten sam uśmiech, tylko spokojniejszy, dojrzalszy. Okazało się, iż to ona wszystkich odnalazła — przez social media. Założyła grupę. Zebrała naszą rozproszoną klasę wirtualnie, a potem — na żywo. I nagle przypomnieliśmy sobie, iż kiedyś byliśmy blisko. Że jesteśmy częścią czegoś większego. Znowu siedzieliśmy w tej samej klasie i śmialiśmy się. Jakby czas się zapętlił.

A potem Kasia zawołała kogoś z korytarza. I do klasy wszedł wysoki chłopak. Twarz — znajoma aż do bólu. To był jej młodszy brat — Kuba, którego zapamiętaliśmy jako chudzielca z wiecznie cieknącym nosem.

— No dalej, mów! Obiecałeś! — popchnęła go Kasia.

Kuba się zawahał. W końcu wyznał:

— To ja wtedy wylałem kisiel. Kasia kazała mi dwa razy przepisać zadanie, więc… no… zemściłem się.

W powietrzu zawisła cisza. Straciliśmy studniówkę — przez dziecko i dwie łyżki kisielu. Chciało się śmiać i płakać jednocześnie.

Później wszyscy dzielili się opowieściami: kto gdzie, u kogo ile dzieci. Ja milczałem. Moje życie nie było warte opowiadania. A Kasia nagle wstała i objęła ramieniem Darka. Tego samego. Cichego. Skromnego.

— Jesteśmy małżeństwem od pięciu lat — powiedziała tak prosto, jakby mówiła o pogodzie.

Zaciąłem zęby. Nie, nie ze złości. Z bólu. Bo choćby po latach nie potrafiłem porzucić tej szkolnej marzeń.

Później, gdy gwar nieco ucichł, podszedłem do Darka:

— Jak ci się to udało?

Spojrzał na mnie z uśmiechem.

— Pamiętasz, jak złamała nogę po maturze? Na nartach.

Skinąłem głową. Pamiętałem doskonale. choćby byłem raz — z czekoladkami. Postałem pod drzwiami, poszedłem.

— A ja przychodziłem codziennie. Sprzątałem, gotowałem, pomagałem. Czytałem jej. Potem po prostu siedziałem obok. A któregoś dnia rozpłakała się. Powiedziała, iż boi się, iż już nie wstanie. Obiecałem, iż jeżeli nie będzie mogła chodzić — będę ją nosił na rękach. Do końca życia.

Skinąłem głową, wypiłem duszkiem kieliszek:

— Zasłużyłeś na nią. Nie czekałeś — byłeś przy niej.

— Po prostu ją kochałem. Bez warunków. Bez kalkulacji. Bez nadziei na wzajemność.

Gdy już miałem wychodzić, dogoniła mnie Anka Zaręba.

— Wojtek, chwila! Na drogę?

Odwróciłem się. Podała mi kieliszek:

— No i co, wodzu? Przegrałeś?

Obejrzałem się po sali: Kuba spokojnie spał z butelką w objęciach, Darek poprawiał Kasi włosy, a Anka — piękna, dorosła — patrzyła na mnie jak na marzenie, na które czekała zbyt długo.

— Nie — powiedziałem, stukając się z nią kieliszkiem. — Po prostu nie byłem godny.

— Dziesięć lat czekałam na te słowa — szepnęła. — Teraz możesz być wolny. Chłopaku z mojej młodości.

I nagle zrozumiałem, jaki byłem ślepy. Że nigdy nie odprowadziłem jej do domu. Że nie widziałem, iż zawsze była blisko.

— Może jednak się przejdziemy? — zaproponowałem cicho,— Dobrze, Wojtek, ale tylko jeżeli obiecasz, iż tym razem nie uciekniesz.

Idź do oryginalnego materiału