Dzień pojednania

twojacena.pl 5 godzin temu

**Dzień Przebaczenia**

Ostatnim autobusem Jadwiga wróciła z miasta do wsi. Cały dzień biegała po urzędach – do szpitala po dokumenty, do zakładu pogrzebowego, znów do szpitala, by zostawić wiązankę ubrań dla matki. Babcia sama je przygotowała. Zdążyła jeszcze wpaść do siebie, przebrać się w czarny sweter.

Usiadła na krześle przy stole, wyciągnęła obolałe nogi, nie mając siły się rozebrać. Dom ostygł, trzeba było napalić w piecu. Wyjechała o świcie, a teraz zmierzch. Gapiła się na brudne ślady na podłodze – zostawione przez lekarza pogotowia, przez mężczyzn, którzy wynieśli matkę, przez sąsiadów. Dopiero teraz uświadomiła sobie, iż przez cały ten czas drzwi stały otworem, a za oknem był październik. Nie wiedziała, czy można zmywać podłogę. Zostawiła wszystko, jak było.

Za drzwiami rozległy się kroki. Jadwiga zerwała się, myśląc, iż to Halina, ale do izby weszła sąsiadka.

– Widziałam, iż wróciłaś. Pomóc ci w czym? – spytała ciocia Wiesia, przyjaciółka matki.

– Nie. – Jadwiga opadła z powrotem na krzesło.

– Zimno tu. Zaraz napalę. – Ciocia Wiesia wyszła, wróciła z naręczem drewna, zakrzątnęła się w kuchni. Na moment Jadwidze wydało się, iż to matka, iż jej śmierć to tylko koszmar…

– No, zaraz będzie cieplej. – Weszła nie matka, ale ciocia Wiesia. – Nie martw się o stypę. Pogrzeb jutro? Jedź do miasta, a my z Anną tu wszystko ogarniemy. Halina wie? Przyjedzie?

– Telefon milczy, napisałam. Nie wiem. Dziękuję – wyszeptała Jadwiga.

– Co tam, nie obcy przecież. Z twoją matką byłyśmy bliższe niż siostry. – W głosie sąsiadki zadrżała nuta wyrzutu. Jadwiga podniosła wzrok. – No to idę – zmieszała się ciocia Wiesia i ruszyła ku drzwiom. Zatrzymała się. – Jutro nie zamykaj domu, dobrze?

Jadwiga skinęła głową, przygryzając wargę. W piecu trzaskało drewno, ogień huczał w kominie, dom ożył. I nagle nie czuła już tej gęstej, głuchej samotności, która zaległa po śmierci matki. Mówią przecież, iż w pierwszych dniach zmarłych można wyczuć obok. Rozejrzała się – nic.

Matka od dawna chorowała. Po śmierci ojca straciła sens życia, gasła w oczach. Czasem Jadwidze zdawało się, iż matka chce umrzeć, spieszy się do niego. Stała się ponura i milcząca. Po szkole Jadwiga wyjechała do miasta, zaczęła technikum księgowe.

Co weekend wracała do matki, na szczęście wieś była blisko. Przywoziła jedzenie, pomagała w domu. Ostatni rok matka gwałtownie schudła. Jadwiga zawiozła ją do szpitala, usłyszała wyrok. Matka przyjęła go z obojętnością, niemal z ulgą.

Gdy matka osłabła tak, iż ledwo wstawała z łóżka, Jadwiga wzięła urlop i przyjechała. W pracy uprzedziła, iż może być dłużej. Miesiąc później matka umarła. Ostatnie dwa dni nie jadła, nie mówiła, majaczyła.

Jadwiga ciągle do niej mówiła – czy słyszy, czy nie. Od dźwięku własnego głodu robiło się mniej strasznie. W ostatni dzień prosiła o przebaczenie, błagała, by nie zostawiała jej samej, gładząc wychudzoną dłoń.

Mówiła, iż zaraz przyjedzie Halina. Na dźwięk imienia siostry powieki matki drgnęły, ale oczu nie otworzyła. Może już była tam, w innym świecie, z ojcem, do którego tak pragnęła?

Ojciec był pracowity, pił mało, co we wsi rzadkość. Samotne, choćby zamężne kobiety, których mężowie przepijali życie, nękały go, wabiąc pod pozorem pomocy. Ale ojciec kochał matkę, nie zdradził. We wsi nic się nie ukryje.

Z wypłaty zawsze przynosił im torebkę cukierków. Jakże się cieszyły tym skromnym podarunkiem.

Zmarł młodo, a raczej zginął. Matka nie pogodziła się ze stratą. Jadwidze było siedem lat, Halina skończyła gimnazjum. Wyjechała do szkoły, uciekła z domu po tragedii, i nigdy nie wróciła.

Niedługo przed śmiercią, gdy matka jeszcze mówiła, prosiła Jadwigę, by zadzwoniła do siostry. Dzwoniła, pisała – telefon milczał. Ostatni raz napisała, gdy matka umarła, ale Halina nie odpowiedziała. Kłamała matce, iż córka Haliny zachorowała. Jak tylko wyzdrowieje, przyjedzie. Czy matka wierzyła? Nie wiedziała.

Przypomniała sobie, jak rok temu, gdy lekarze postawili diagnozę, zadzwoniła do siostry. Halina przyjęła wiadomość obojętnie.

– Wygnała mnie, nie pamiętasz? Nie przyjadę – powiedziała stanowczo.

– Obie jesteście jednakowe. Może umrzeć, przyjedź, pogadajcie, przebaczcie sobie… – błagała Jadwiga.

– Nie jestem winna śmierci ojca. Byłam dzieckiem. A ona myślała, co ze mną będzie, gdy mnie wyrzucała? – podniosła głos Halina.

– Nie wyrzuciła cię, tylko w gniewie nagadała. Bardzo cierpiała… Proszę, przyjedź – Jadwiga była bliska płaczu.

– Nie przyjadę. – Halina przerwała telefon.

„Więc nie przyjedzie” – pomyślała Jadwiga i wstała.

Zdjęła płaszcz. W domu zrobiło się cieplej, niedługo będzie gorąco. A ją trzęsło. „Czyżbym zachorowała? Niewporę.” Włączyła czajnik.

Jeść nie chciała, ale gorąca herbata była potrzebna. Siedziała w kuchni, czekając, aż woda się zagotuje. Matka zawsze doprowadzała kuchnię do czysta. Teraz na podłodze widać było plamy, okruchy. Komu ta czystość była potrzebna? Wstała, przetarła stół ścierką, jakby matka mogła to zobaczyć i zbesztać ją.

Trzeba zdecydować, co z domem, ale bez Haliny się nie da. W mieście wszystko można kupić, a tu nie ma jak dojeżdżać. Pewnie i Halinie dom niepotrzebny. „Naprawdę nie przyjedzie choćby na pogrzeb?”

W tej samej chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Jadwiga nasłuchiwała, ale kroków nie było. Za oknem ściemniło się, drzwi były otwarte od wyjścia cioci Wiesi. Może wróciła po coś?

Jadwiga poczuła, jak strach wpełza pod skórę. Wstała, gotowa do ucieczki, choć dokąd? Chyba tylko przez okno. WtedyHalina odłożyła walizkę i wyciągnęła rękę ku Jadwidze, a w ich spojrzeniach odnalazły tę samą rozpacz i tę samą nadzieję.

Idź do oryginalnego materiału