Dziesięć lat małżeństwa z mężem, a teściowa stała się bliska jak matka.

newsempire24.com 7 godzin temu

Już dziesięć lat jestem żoną Marcina, a jego matkę, Halinę Stanisławowską, szczerze szanuję i choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nie mogę się przyzwyczaić — zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zasiądziemy przy jej stole, a ja już mentalnie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Choć, prawdę mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Halina Stanisławowska to kobieta, której nie sposób nie szanować. Gdy wyszłam za Marcina, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam od koleżanek historie o „teściowych-potworach”, które krytykują wszystko. Ale Halina okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój słynny sernik i nigdy nie narzucała nieproszonych rad. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Tomek, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z sekretnej skrytki to już legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy z Marcinem jeszcze jako narzeczeni. Halina nakryła stół jak na królewskie przyjęcie: sałatka jarzynowa, sałatka z krabów, galaretka, pieczona kaczka — wszystko idealne. Chcąc być miłym gościem, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I wtedy zobaczyłam: w misce z jarzynową sterczy wielka łyżka, dokładnie pośrodku, jak wieża w centrum miasta. Pomyślałam, iż to przypadek, delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Halina, przechodząc obok, znów ją wbiła! „Tak wygodniej, Kinga, bierz, nie krępuj się!” — powiedziała z uśmiechem. Kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie — Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny — pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem sałatka warstwowa, a raz choćby w sałatce greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetkę, proponowałam, by od razu nakładać porcje. Ale Halina jest nieugięta. „Kinga, to tradycja — mówi. — W naszej rodzinie zawsze tak robiliśmy!” Marcin tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki do sałatek?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”

Gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już teraz widzę ten stół. Halina, jak zawsze, zasiędzie na czele, w odświętnym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole będą baby, pisanki, wędliny i oczywiście jej królewskie sałatki z nieodłączną łyżką. Żartuję choćby z Marcinem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten nawyk już stał się częścią naszej rodzinnej legendy. Zosia, nasza córka, choćby narysowała babcię z ogromną łyżką w misce — i wszyscy się śmialiśmy, łącznie z Haliną.

Wielkanoc u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Marcinem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, a potraw starczyłoby na tydzień. Halina krząta się, dokłada wszystkim, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze z Tomkiem urządzić „bitwę na pisanki”. A ja po jednym dniu gotowania marzę tylko o kanapie i serialu.

W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, może bym przejęła kontrolę nad łyżkami. Ale gdzie tam. Gdy kroiłam warzywa, Halina już układała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą łyżkę. „Tak ładnie wygląda!” — powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu rozkoszuję się jej kuchnią i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Haliny to sposób, by pokazać, iż dba o gości, iż chce, by jedli do syta? Spytałam choćby Marcina, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak ludzie szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich jak na odpuście”. I prawda — od stołu teściowej nikt nie odejdzie głodny. choćby Tomek, nasz niejadek, pałaszuje jej kotlety mielone z apetytem.

Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak zasiądziemy przy stole, Halina zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach cebuli, Zosia z Tomkiem będą się kłócić, czyje jajko jest twardsze, a Marcin mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Czuję wtedy ciepło. Tak, Halina ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z wbitą łyżką, ale i kochać życie.

Może za parę lat i ja zacznę wbijać łyżki w sałatki — na cześć Haliny. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę łyżkę, która jak latarnia będzie sterczała w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę śmiesznie.

Idź do oryginalnego materiału