Echo przeszłości: tragedia pewnej kobiety

polregion.pl 1 dzień temu

Echa przeszłości: tragedia Weroniki Nowakowskiej

Weronika Nowakowska stała przed zniszczoną klatką schodową, ściskając w drżących dłoniach kopertę. Dziewięciopiętrowy blok na przedmieściach Białegostoku wydawał się obcy, jak z innego świata. A jednak gdzieś tam, na czwartym piętrze, mieszkał jej syn. Trzydzieści lat temu zostawiła go — małego chłopca z niesforną grzywką. Teraz miał trzydzieści pięć lat…

— Głupota — szepnęła, wpatrując się w przyciemnione okna. — Beznadziejna głupota…

Na ławce pod blokiem siedziały starsze kobiety, plotkując. Jedna z nich uniosła głowę:

— A do kogo to, moja droga?

— Do Marcina… Marcina Piotrowicza — głos Weroniki zadrżał, imię syna zabrzmiało jak echo z dawnych lat.

— Do Marcinka? — ożywiła się staruszka. — Dobry chłopak, zawsze uprzejmy, zawsze się przywita. A pani mu kto?

Weronika milczała, gwałtownie wchodząc do klatki schodowej. Kim dla niego była? Matką, której nie widział od trzydziestu lat? Obcą kobietą z tym samym nazwiskiem? W windzie wyjęła lusterko. Siwe włosy, zmarszczki wokół oczu — w wieku pięćdziesięciu sześciu lat czasu nie ukryjesz pod makijażem. Czy w ogóle pamiętał jej twarz? A może zostało mu tylko mgliste wspomnienie?

Czwarte piętro. Mieszkanie po lewej. Pewnie był żonaty. W jego wieku inaczej być nie mogło… Weronika uniosła rękę do dzwonka, ale palce zdradziecko zadrżały. Stała tak minutę, dwie, pięć. W końcu, niezdolna do decyzji, zeszła na dół i wrzuciła kopertę do skrzynki.

„Marcinie. Wiem, iż nie mam prawa prosić. Ale daj mi szansę się wytłumaczyć. Mama. Zadzwoń, oto mój numer…”

Mama. Jak dziwnie brzmiało to słowo, gdy nie wypowiadało się go przez trzydzieści lat. Weronika wróciła do samochodu i przesiedziała tam do wieczora, obserwując klatkę schodową. Oto wysoki mężczyzna z teczką — żywy obraz ojca. To on. A obok młoda kobieta z siatkami z Biedronki — pewnie żona. Rozmawiali, śmiali się. Zwyczajna rodzina, zwyczajny wieczór. Czy przeczytał jej list? Czy zadzwoni?

Telefon zadzwonił, gdy już miała odjeżdżać. Dzwonił Krzysztof, jej były mąż.

— Po co przyjechałaś? — jego głos, tak znajomy, brzmiał zmęczony i zimny.

— Krzysztofie…

— Nie zaczynaj. Po prostu powiedz — po co?

— Chcę zobaczyć syna — głos Weroniki załamał się.

Krzysztof prychnął, a w tym dźwięku było tyle bólu i pogardy.

— Syna? Trzydzieści lat nie chciałaś, a teraz nagle zapragnęłaś?

— Nie rozumiesz…

— Nie, to ty nie rozumiesz — jego głos stał się cichszy, ale twardszy. — Gdzie byłaś, gdy chorował? Gdy w szkole go prześladowali? Gdy zdawał na studia? Gdzie byłaś przez te wszystkie lata?

Weronika milczała. Co mogła powiedzieć?

— Zadzwonił do mnie. Powiedział, iż wyrzucił twoją kartkę — dodał Krzysztof. — Wyjedź, Weroniko. Spóźniłaś się. O trzydzieści lat.

Głoski w słuchawce przecięły serce. Weronika patrzyła na ciemne okna. Przypomniał się mały Marcin, który wołał ją nocą. Jak wstawała, kołysała go, śpiewając kołysankę… Dlaczego wtedy wyjechała? Dlaczego nie walczyła o niego?

Następnego dnia wróciła. Poczekała, aż Krzysztof wyjdzie do pracy, i podążyła za nim. Zaparkowała pod jego biurem, weszła za nim do środka. Nie zmienił się — ta sama prosta postawa, ten sam uważny wzrok. Tylko skronie zupełnie siwe.

— Prosiłem, żebyś wyjechała — rzucił, widząc ją.

— Krzysztofie, proszę. Chcę tylko z nim porozmawiać. Wytłumaczyć…

— Co tłumaczyć? — skrzywił się, jakby od bólu. — Jak odeszłaś do nowego męża? Jak budowałaś nowe życie? Jak o nas zapomniałaś?

— Nie zapomniałam! — łzy spłynęły po policzkach. — Codziennie o nim myślałam!

— Myślałaś? — gorzko się uśmiechnął. — A ja go wychowywałem. Sam. Nie spałem, gdy chorował. Odprowadzałem do szkoły. Uczyłem, jak być mężczyzną. A ty — myślałaś.

Weronika opuściła głowę. W poczekalni panowała cisza, tylko tykał zegar.

— Wiesz, o co pytał w dzieciństwie? — głos Krzysztofa stał się niemal szeptem. — Tato, dlaczego mama mnie nie kocha? Co mu odpowiadałem?

— Kochałam go! Kocham! — Weronika łkała.

— Nie, Weroniko. Ty kochałaś siebie. Swoją wolność. Swoje marzenia. A jego — nie.

Wyszła z biura, ledwo trzymając się na nogach. W samochodzie ręce drżały tak, iż nie mogła zapalić silnika. Przed oczami stał mały Marcin, pytający, dlaczego mama go nie kocha. Jak mogła? Jak?

Wieczorem znów pojechała pod jego dom. Zobaczyła na podwórku żonę Marcina — rozpoznała ją po wczorajszym wieczorze.

— Przepraszam! — zawołała Weronika, głos się załamał. — Mogę na chwilę?

Kobieta odwróciła się, jej spojrzenie było nieufne.

— Kim pani jest?

— Ja… — Weronika zawahała się, słowa paliły gardło. — Jestem matką Marcina.

— A, ta matka — w głosie kobiety, która przedstawiła się jako Kinga, zabrzmiała gorycz.

— Proszę, muszę z nim porozmawiać.

— Po co? — Kinga pokręciła głową. — Żeby znowu go zranić?

— Nie, ja…

— Wie pani — Kinga poprawiła torbę na ramieniu — on nigdy o pani nie mówi. W ogóle. Ta sprawa dla niego nie istnieje. I na pani miejscu…

— Kinga! Gdzie się podziewasz? — rozległ się głos.

Obie drgnęły. Pod klatką stał Marcin — wysoki, barczysty, tak podobny do młodego Krzysztofa. Patrzył na nie, marszcząc brwi.

— Marcin! — Weronika podeszła do niego, serce waliło w gardle. — Marcin, to ja…

Spojrzał na nią zimno, jak na obcą.

— Wiem, kim pani jest — powiedział spokojnie. — I nie chcę rozmawiać.

— Synku…

— Nie nazywaj mnie tak — jego głos stał się**Odeszła w ciemność ulicy, niosąc w sercu ciężar, którego już nigdy nie zrzuci.**

Idź do oryginalnego materiału