**Gulasz z miłości**
Dzisiaj wróciliśmy z supermarketu, ja i Łucja. Wynieśliśmy torby do kuchni i zaczęliśmy rozpakowywać zakupy. Byłem zajęty, ale nagle odwróciłem się do niej z lekkim uśmiechem:
— Łucjo, idź odpocznij. Ja coś specjalnego przyrządzę… Mój przepis. Gulasz!
— Umiesz robić gulasz? — Łucja otworzyła szeroko oczy, jakby nie mogła uwierzyć.
— No pewnie, a co w tym dziwnego? — zdziwiłem się naprawdę.
— Nie, po prostu… — Nagle zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. Cicho, ale tak mocno, jakby całe morze uczuć wylało się na raz.
Podszedłem niepewnie i usiadłem obok.
— Łucja, co się stało?
Nie odpowiedziała od razu, ale w końcu, ocierając łzy, wyjąkała:
— Nikt… Od lat… Nikt nie zrobił dla mnie gulaszu. Tylko mama, dawno temu… A potem ja sama, zawsze dla kogoś. A on… Marek… tylko jadł, pił, imprezował… A ja ciągle dźwigałam ten ciężar…
Spuściłem wzrok. Wiedziałem, iż Łucja niedawno się rozwiodła. I wiedziałem, jak jej ciężko.
Rozstanie z Markiem było nieuniknione. Zgubił się w swoich uciechach tuż przed rodzinnym wyjazdem, nie stawił się na dworcu, gdzie czekali żona i syn. Wtedy Łucja zrozumiała: koniec. Już dość. Nie będzie więcej znosić.
Najpierw była ulga. Noc bez trzaskania drzwiami i pijanych pogaduszek w kuchni. Bez hałasu lodówki o trzeciej nad ranem. Bez śmierdzących alkoholem kumpli. Cisza i wolność. Ale po pół roku ta cisza stała się dławiąca.
Tak, Łucja miała syna, Jacka, miała pracę, miała wierne przyjaciółki. Ale brakowało najważniejszego — kogoś bliskiego obok. Wsparcia. Ciepła.
Szukając wyjścia, zwróciła się do brata, Tomka:
— Może znasz kogoś porządnego? Żeby bez ciągłych imprez i nie wchodził z butami do duszy.
Tomek aż się uśmiechnął:
— Jest jeden. Krzysztof. Prosty, ale pewny. Nie przystojniak, ale dobry człowiek. Uwierz mi, nie poleciłbym byle kogo.
Na pierwszej randce Krzysztof wydał się Łucji zbyt zwyczajny. Szczupły, wysoki, twarz nie z okładek magazynów. Niby nic szczególnego, ale… miał dobre oczy. Prawdziwe.
„Z czasem się przyzwyczai” — pomyślała i postanowiła spróbować. Gorzej już nie będzie.
Pierwsze spotkania były ostrożne, trochę niezdarne. A potem Krzysztof nagle zniknął. Na tydzień. Łucja uznała, iż się nie spodobała. Zawstydziła się, choćby uraziła. A on pojawił się z powrotem — z tortem i kwiatami.
— Wysłali mnie w delegację. Przepraszam, iż nie dałem znać.
Od tamtej pory zaczęli się widywać częściej. Spacerowali, rozmawiali. Jacka Łucja jeszcze chowała — bała się spłoszyć to ledwo kiełkujące uczucie.
Pewnego dnia spotkali się pod sklepem. Zakupy, jak na złość, były ciężkie. Krzysztof machnął ręką:
— Mam samochód. Wrzucimy do bagażnika.
— Samochód? Nie wiedziałam…
Gdy ładowali torby, podszedł do nich Marek. Pijany, jak zawsze. Z wykrzywioną twarzą. Rzucił okiem na Krzysztofa i od razu zaczął drwić:
— O, niespodzianka! Znalazłaś sobie faceta, co? A ja przecież mam prawo widywać się z synem!
— Były? — szepnął Krzysztof.
— Tak… — westchnęła Łucja.
— Idź, Marek — powiedziała cicho. — Nie dzisiaj.
— O, przestraszyłaś się! A ty, frajerze, uważaj! — rzucił Marek, zataczając się, i odszedł.
Krzysztof powstrzymał się. Dla Łucji.
W domu Łucja w milczeniu rozkładała zakupy. Potem usiadła na taborecie i objęła się za ramiona.
— Zawstydziłaś się? — zapytał cicho.
— Tak…
— przez cały czas go kochasz?
— Nie. Dawno pochowałam te uczucia. Zostały tylko żale.
— Więc wszystko przed nami. Odpocznij, ja zrobię gulasz.
— Naprawdę umiesz? — znów się zdziwiła.
— Oczywiście.
I znowu łzy. Ze zmęczenia. Z tego, iż wreszcie jest ktoś, kto niczego nie wymaga, nie wykorzystuje, nie niszczy, ale po prostu chce dla niej ugotować…
Krzysztof krzątał się w kuchni. A Łucja zasnęła cicho w pokoju. Podszedł, poprawił jej koc, zasunął zasłony. Zatrzymał się na chwilę — i pogładził ją po włosach. Jakby dotykał czegoś świętego.
Nagle — dźwięk w zamku.
„Syn?” — pomyślał.
Ale do drzwi wszedł Marek.
Minutę później znów był na klatce, trzasnąwszy drzwiami.
— Tylko spróbuj wrócić! — rzucił Krzysztof. I wrócił do kuchni, by sprawdzić ziemniaki.
Po pół godzinie Łucja wyszła, przeciągając się. Uśmiechnęła się.
— Ktoś przychodził?
— Chyba ci się śniło — odparł łagodnie.
A w duchu pomyślał: „Teraz ja ją będę chronił. Zawsze.”
Tego wieczora Łucja powiedziała:
— Chcę, żebyś poznał Jacka. I… jutro zmienię zamki.
Miesiąc później wzięli ślub. Tomek był szczęśliwy. Często powtarzał Jasiowi:
— Masz teraz tatę. Prawdziwego. Dbaj o niego.
A chłopiec kiwał głową.
A Krzysztof wieczorem znów gotował gulasz. I nie mógł uwierzyć, iż właśnie tak, prosto, zaczyna się prawdziwe szczęście. Prawdziwe — z miłości, dobroci… i ze zwykłego gulaszu.