*Gulasz z miłości*
Witold i Bożena właśnie wrócili z supermarketu. Obładowani zakupami wnieśli torby do kuchni i zaczęli je rozpakowywać. Witold, zajęty swoimi sprawami, nagle odwrócił się do Bożeny i powiedział z lekkim uśmiechem:
— Bożenko, idź odpocznij. A ja przygotuję coś specjalnego… Moje tajne danie. Gulasz!
— Ty umiesz robić gulasz? — Bożena zastygła z otwartymi ustami.
— No tak, a co w tym dziwnego? — odpowiedział, szczerze zdziwiony.
— No nic… Tylko… — Bożena nagle zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. Cicho, ale tak mocno, jakby tama uczuć właśnie pękła.
Witold, zdezorientowany, podszedł bliżej i usiadł obok.
— Bożenka, o co chodzi? Coś się stało?
Nie od razu znalazła słowa, ale w końcu, ocierając łzy, wyjąkała:
— Nikt… przez ostatnie lata… nigdy nie ugotował dla mnie gulaszu. Ani razu. Mama kiedyś, dawno temu… A potem tylko ja, zawsze dla kogoś. A on… Marek… tylko jadł, pił, imprezował… A ja ciągnęłam to wszystko…
Witold spuścił wzrok. Wiedział, iż Bożena niedawno się rozwiodła. I wiedział, jak jej ciężko.
Rozwód z Markiem był nieunikniony. Zaciął się w ciągłym pijaństwie tuż przed rodzinnym wyjazdem, nie pojawił się na dworcu, gdzie czekała na niego żona z synem. Wtedy Bożena zrozumiała: koniec. Dość. Nie da się już dłużej znosić.
Z początku była ulga. Noc bez trzaskania drzwiami i pijackich monologów w kuchni. Bez hałasującego lodówki o trzeciej nad ranem. Bez śmierdzących alkoholem kolegów. Cisza i wolność. Ale po pół roku ta cisza stała się przytłaczająca. Dusiła.
Tak, Bożena miała syna Jacka, pracę i oddane przyjaciółki. Ale brakowało jednego — czyjegoś ramienia obok. Zaangażowania. Ciepła.
Szukając rozwiązania, zwróciła się do brata, Adama:
— Może znasz kogoś porządnego? Żeby bez ciągłych imprez i nie wchodził z butami do duszy.
Adam się ucieszył:
— Jest jeden. Witold. Prosty, ale nadaje się na męża. Nie model z okładki, ale człowiek z klasą. Uwierz, nie poleciłbym byle kogo.
Na pierwszym spotkaniu Witold wydał się Bożenie zbyt zwyczajny. Wysoki, szczupły, z twarzą daleką od ideałów z kolorowych pism. Niepozorny, ale… miał dobre oczy. Prawdziwe.
*„Z czasem się przyzwyczaję”* — pomyślała i postanowiła spróbować. Gorzej już przecież nie będzie.
Pierwsze randki były pełne niedopowiedzeń i lekkiego zakłopotania. Aż nagle Witold zniknął. Na tydzień. Bożena uznała, iż nie przypadła mu do gustu. Zrobiło jej się przykro. A on nagle wrócił — z tortem i kwiatami.
— Wysłali mnie w delegację. Przepraszam, iż nie uprzedziłem.
Od tamtej pory zaczęli się spotykać częściej. Spacerowali, rozmawiali. Jacka Bożena jeszcze chowała — bała się zepsuć coś, co ledwo zaczynało kiełkować.
Pewnego dnia spotkali się pod sklepem. Zakupy, jak na złość, były ciężkie. Witold machnął ręką:
— Mam samochód. Wrzucimy do bagażnika.
— Masz auto? A ja nie wiedziałam…
Gdy pakowali torby, podszedł do nich Marek. Pijany, jak zwykle. Z wykrzywioną twarzą. Rzucił okiem na Witolda — i od razu zaczął drwić:
— O, jakie miłe spotkanie! Znalazłaś sobie faceta, co? A ja, między innymi, mam prawo widywać się z synem!
— Były? — szepnął Witold.
— Tak… — westchnęła Bożena.
— Idź już, Marek — powiedziała cicho. — Nie dzisiaj.
— Ojej, wystraszyła się! A ty, frajerze, uważaj na siebie! — rzucił Marek, zataczając się, i odszedł.
Witold się powstrzymał. Dla Bożeny.
W domu Bożena w milczeniu rozpakowywała zakupy. Potem usiadła na taborecie i objęła się za ramiona.
— Zastanawia cię to? — cicho zapytał.
— Tak…
— Kochasz go jeszcze?
— Nie. Pogrzebałam te uczucia dawno temu. Zostały tylko pretensje.
— W takim razie wszystko przed nami. Odpocznij, ja zrobię gulasz.
— Naprawdę umiesz? — znów się zdziwiła.
— Oczywiście.
I znowu łzy. Ze zmęczenia. Z wrażenia, iż wreszcie jest ktoś, kto nie żąda, nie wykorzystuje, nie niszczy, a po prostu chce dla niej ugotować…
Witold krzątał się w kuchni. A Bożena zasnęła cicho w pokoju. Podszedł, poprawił jej koc, zasłonił rolety. Zatrzymał się na chwilę — i pogładził ją po włosach. Jakby dotykał czymś świętym.
Nagle — dźwięk w zamku.
*„Jacek?”* — pomyślał.
Ale do drzwi wszedł Marek.
Minutę później z powrotem stał na klatce, trzasnąwszy drzwiami.
— Spróbuj tylko wrócić! — rzucił Witold. I wrócił do kuchni. Sprawdzać ziemniaki.
Po pół godzinie Bożena wyszła, przeciągając się. Uśmiechnęła się.
— Ktoś przychodził?
— Chyba ci się przyśniło — odparł łagodnie.
A w myślach dodał: *„Teraz będę ją chronił. Zawsze”*.
Tego wieczoru Bożena powiedziała:
— Chcę, żebyś poznał Jacka. I… jutro zmieniamy zamki.
Miesiąc później wzięli ślub. Adam był szczęśliwy. Często powtarzał Jackowi:
— Masz teraz tatę. Prawdziwego. Dbaj o niego.
A chłopiec kiwał głową.
A Witold wieczorem znów gotował gulasz. I nie mógł uwierzyć, iż prawdziwe szczęście zaczyna się tak prosto. Prawdziwe — od miłości, od dobroci… i od zwykłego gulaszu.