Jak bardzo jej nienawidziłem…

newsempire24.com 7 godzin temu

ZGNIĘTY KARTEK leżał w szufladzie jej biurka — obok wypowiedzenia. Dziwne uczucie wpełzło mi do piersi, jakby ten świstek papieru leżał tam nie bez powodu, jakby czekał właśnie na mnie.

Wziąłem go, a w pamięci odżyło dzieciństwo. Jak z chłopakami w Łodzi bawiliśmy się w szpiegów, pisaliśmy tajne wiadomości mlekiem na papierze, a potem odczytywaliśmy je, podgrzewając nad ogniem. Kiedyś z Jadwigą wspominaliśmy te zabawy, siedząc przy kawie, gadając o głupotach…

Ledwo doczekałem się przerwy. Wpadłem do domu jak oszalały. Serce waliło — nie ze strachu, nie, z przeczucia. Włączyłem gaz, przyłożyłem kartkę nad płomieniem i… litery się pojawiły. Jak za dzieciaka. Tylko teraz — to była gorzka, dorosła prawda.

„Jeśli to czytasz, to znaczy, iż się nie pomyliłam. Przypomniałeś sobie i domyśliłeś. Wszystko mogło być inaczej. Ale wiedz — kiedy mnie upokarzałeś, zabiłeś we mnie wszystko, co do ciebie czułam. Myślę, iż choćby lubiłeś się pastwić nade mną. Może to wszystko, na co cię stać.

Ktoś kiedyś cię zranił — i teraz łamiesz tych, którzy nie potrafią i nie chcą oddawać. Myślisz, iż nie mogłabym ci odpłacić? Mogłabym. Ale wtedy przestałabym być sobą.

Można wygrać bitwę, a przegrać wojnę. Nie szukaj mnie. Żegnaj. — J.”

Siedziałem z tym listem i nie mogłem się ruszyć. Dlaczego? Dlaczego ją tak zawzięcie, do nienawiści, szaleńczo… kochałem?

Pojawiła się w biurze niespodziewanie. Weszła — i jakby światło wdarło się do pomieszczenia. Zwykły, codzienny gabinet na trzecim piętrze starego biurowca w Poznaniu nagle wypełnił się zapachem morskiego powietrza, słonecznym blaskiem i świeżością porannego ogrodu.

Nie była pięknością — nie, nie modelką. Ale miała w sobie coś, co wytrącało mnie z równowagi. Ja, doświadczony, który widział kobiety różne — dumne, harde, eleganckie i zwyczajne — nagle jakbym stracił orientację. Wszystko, co wcześniej mnie podniecało, przestało działać.

Byłem rozpieszczony uwagą, paniami, intrygami. Blondynki, rudzielice, brunetki — wszystkie te typy przewijały się przez moje życie gwałtownie i bez śladu. Randki, kwiaty, krótkie historie, i znów wolność. Wybierałem. Rządziłem. Nie prosiłem — brałem.

Ale Jadzia…

Chciałem wtulić się w jej kolana, wdychać zapach jej skóry, głaskać te jasne, leniwe kosmyki, dotykać nadgarstka i szyi, czuć jej oddech, słuchać śmiechu, widzieć, jak przygryza wargę, gdy się denerwuje.

Jadzia pracowała pode mną — dosłownie i w przenośni. Była częścią mojego zespołu. Nie liderką, nie gwiazdą. Ale wiedziałem: gdy trzeba coś trudnego — dam jej, i będzie zrobione. Dokładnie, na czas, bez zbędnego zamieszania.

Zaczynałem odczuwać dziwną przyjemność, gdy mogłem na nią nakrzyczeć. Jakby samo jej istnienie dawało mi powód do okrucieństwa. Kurczyła się wtedy, stawała się krucha i bezbronna — a ja czułem się jak bóg. Gdyby choć zapłakała… gdyby wybuchła. Żałowałbym. Pocieszyłbym. Może bym się zmienił.

Ale trzymała się. W milczeniu. Bez wyrzutów. Bez skarg. Bez słabości. I to wkurzało mnie jeszcze bardziej. Próbowałem zwrócić na siebie uwagę: zostawiałem na biurku czekoladki, dawałem drobiazgi. Komplementy z podwójnym dnem. Spojrzenia, aluzje. Ona to rozumiała — wiedziałem. I czułem, iż też coś czuje.

Czasem myślałem, iż gdy dotknę jej dłoni — świat się zatrzyma. Pewnego dnia spróbowałem. Przytuliłem. Cicho. Prawie czule. A ona… odsunęła się. Patrzyła mi w oczy. Bez słów. Bez oskarżeń. Bez histerii.

To było gorsze niż policzek.

Była dla mnie wyzwaniem. Równą. Ale nie chciałem tego przyznać. Chciałem czuć wyższość. Nie byłem gotów na słabość. Nie przed nią.

Obserwowałem ją. Jak rozwiązuje problemy. Jak zachowuje się w stresie. Koledzy też ją lubili. Zbyt lubili. Ktoś choćby próbował zaprosić ją na kolację. Widziałem to wszystko. A we mnie kipiała złość.

Urządzałem sceny zazdrości. Rozmawiałem przez telefon z innymi kobietami na pokaz. Celowo głośno. Śmiech, flirt, zaproszenia do restauracji — wszystko przy niej. A ona? Po prostu zamykała się w sobie. Żadnym spojrzeniem, gestem — ani śladu.

Wierzyłem — nie, wiedziałem, iż też mnie czuje. Coś musiało być. Czułem to na skórze. Byłem pewien, iż zostanie. Że nigdzie nie pójdzie. Że będzie znosić. Że w końcu się podda.

A ona… odeszła. Bez histerii. Bez awantur. Po prostu zniknęła.

W piątek nie przyszła do pracy. Telefon wyłączony. Mail — zablokowany. Projekt, nad którym pracowała, pozostał niedokończony. Wyszedłem na głupca. Przed zarządem, przed sobą.

Zniknęła. Rozpłynęła się jak dym. Jak chmura. Ta właśnie — nieosiągalna, ulotna, moja i nie moja.

A ja myślałem — tak nie może być. Myślałem, iż mam kontrolę. Że wszystko da się zmienić, przecisnąć, złamać.

Pomyliłem się.

Też tak bywa.

Idź do oryginalnego materiału