Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni swoim własnym dzieciom.
Jadwiga Nowak zawsze była kobietą silną, zorganizowaną, o cichym głosie i łagodnym spojrzeniu. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, wyprowadziła w świat. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc na jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Obok leżał wełniany koc, a na kolanach — drewniana skrzynka, w której trzymała wszystko, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn mieszka za granicą, wyjechał jako młody chłopak, zaraz po wojsku. Minęło wiele lat. Nigdy nie przyjechał w odwiedziny. Tylko zdjęcia w internecie, rzadkie listy, od czasu do czasu — krótkie wiadomości z życzeniami. Jadwiga nie miała mu tego za złe. Rozumiała: życie, praca, rodzina, obowiązki. Ale serce bolało. Bardzo bolało.
Średnia córka, Kasia, wyszła za mąż za wojskowego. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżają, ale rzadko i na krótko. Mąż Jadwigi, Jan, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córka ułożyła sobie życie. Gdy przyjeżdżali, w oczach Kasi błyszczała radość. I to chyba było najważniejsze.
Ale najbardziej martwiła się o najmłodszą — Zosię. Po rozwodzie Zosia wyjechała do miasta, zostawiając synka pod opieką babci. Wtedy Jadwiga sama jej powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, ładna, ułóż sobie życie. A wnuczka ja przygarnę”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. A po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.
Gdy Zosia przyjechała po syna, ten kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho, bez słów — tylko mokre policzki. Wtedy Jadwiga zacisnęła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją coraz bardziej do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:
— Janku, pojadę do Zosi. Choćby na kilka dni. Coś mi niespokojnie na sercu.
Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam źle się czuł — jesień dała mu się we znaki. Więc wczesnym rankiem odprowadził ją na stację, wetknął do ręki węzełek z pierogami i pocałował w czoło.
— Uważaj na siebie, Jadziu. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dojechała. Ciężko, ale dojechała. Na ramionach dwie torby z prezentami, w ręce słoiki z przetworami, skarpety własnej roboty. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Zosia odpowiedziała krótko:
— Mamo, dlaczego nie uprzedziłaś wcześniej? Mam pracę, szkołę po syna, zakupy… Wszystko w biegu! To nie wieś, tu inaczej się żyje!
— Przepraszam, córeczko — szepnęła Jadwiga. — Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już nastolatek. Wysoki, barczysty. Podobny do dziadka. Tylko oczy miał obce. Ostrożne, bez blasku.
— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez ciepła. Uścisk był wymuszony.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Zosia ugotowała zupę, postawiła na stół pięć małych kotletów. Jadwiga zjadła jeden. Sięgnęła po drugi — i nagle się zatrzymała. Zrobiło jej się wstyd. Przypomniała sobie, jak sama gotowała garnki jedzenia na święta, żeby dzieci najadły się do syta. Tutaj wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare nagrania, zdjęcia z przedszkola. Był uprzejmy, ale obcy. A Zosia coraz częściej się spóźniała — to „sprawy”, to „spotkanie z przyjaciółką”, to „praca się piętrzy”.
Minęły trzy dni. Jadwiga czuła się jak gość. Niechciana. Zbyteczna. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Marek? Obiecał, iż zabierze mnie na mecz.
— Niedługo — odpowiedziała. — Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.
I wtedy Jadwiga zrozumiała wszystko. Do końca. Do bólu w piersi.
Spakowała się w milczeniu. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Zosia wyszła z kuchni:
— Mamo, gdzie idziesz? Masz pociąg dopiero jutro!
— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Nie dzwonić, do domu sama dotrę. Dziękuję za gościnę.
Całą drogę na dworzec szła w ciszy. W pociągu siedziała przy oknie, wpatrzona w noc. Łzy ciekły po policzkach.
Jak gwałtownie minęło życie… Jak wiele daliśmy — i jak łatwo staliśmy się nikomu niepotrzebni. Oni są dorośli. Mają swoje życie. A my, rodzice… zostaliśmy gdzieś na poboczu.
Na peronie czekał Jan. Objął ją mocno, przycisnął do siebie.
— Jadziu, gdzieżeś ty była! Już myślałem, iż całą głowę osiwiałem.
Uśmiechnęła się. Oczy znów się zaszkliły — ale teraz ze szczęścia.
— Jedźmy do domu, Janku. Do domu… Tam jeszcze ktoś na nas czeka.